poniedziałek, 15 grudnia 2008

Tajlandia 1-15.XII.2008

http://www.picasaweb.google.com/micwasik


Tym razem nieco inaczej opisze swe podróże - zamiast formy dziennika spróbuję po prostu w skrócie opisać każdy kraj z podziałem na:

- termin

- wiza

- waluta

- odwiedzone miejsca & ludzie

- spanie

- jedzenie

- transport

no i najważniejsze wrażenia :)!



TAJLANDIA cz. I


Lot z Warszawy do Moskwy trwa dwie godziny. Dalsza część zajmuje 10 godzin z Moskwy do Bangkoku (teoretycznie). Aeroflot życzy sobie 3.000 PLN za ta przyjemność. Podróż powrotna zajęła mi od wstania z podłogi ;) do dotarcia do własnego domu ok. 28 godzin.

Miałem wiele szczęścia, ze leciałem do a nie z Tajlandii, ponieważ mnóstwo turystów na skutek zablokowania lotniska w Bangkoku została uwieziona w Tajlandii. Ich sytuacja na lotnisku w U Ta Pao była nie do pozazdroszczenia... L


Termin: Moja pierwsza część wizyty w Tajlandii miała miejsce miedzy 1-15.XII.2008 (15 dniowa wiza).


Wiza: Za wizę na lotnisku w U Ta Pao zapłaciłem niestety 40 USD (lub 1.000 THB, ale nie miałem lokalnej waluty).


Waluta: baht. 1 USD = 35 bahtów.


Miejsca i ludzie: Zacząłem w U Ta Pao, gdzie (zamiast w Bangkoku) mnie wysadził Aeroflot.

Następnie pojechałem do Pattaya, gdzie spotkałem się z Kola i jego znajomymi z Rosji. Pojechaliśmy później do Bangkoku. Zaś już sam udałem się do Ayuthaya, następnie Sukhothai. W Chiang Mai spotkałem się z Alla z Rosji i do końca mojego pobytu w Tajlandii podróżowaliśmy razem. W Chiang Mai spotkałem tez Anglika Craiga, z którym oprócz tegoż miasta zwiedziliśmy także Laos (aż do Vientiane podróżowaliśmy razem), gdzie się rozeszły nasze drogi. Z Alla jeździliśmy na stopa dużo, miedzy innymi do Mae Hong Son, Chiang Rai, Chiang Sean, Zloty Trójkąt i Chiang Khong (granica tajlandzko-laotańska).


Spanie: Za noclegi nie płaciłem, bo w Pattayi, Bangkoku (Kola) oraz w Chiang Mai (Lucy) znalazłem hostów. Pozostałe noce spędziłem pod namiotem (cieplutko). Namiot zakupiłem na Khao San Rd. za 1.000 THB (całkiem solidny). Można kupić iglo w supermarketach za 500 THB.


Jedzenie: Tajlandzkie jedzenie jest przepyszne i wielce różnorodne w porównaniu z Laosem i Kambodża. Ryneczki są cudowne! J Głównie żywiłem się na ulicy, czyli zupki makaronowe (noodle soup), smażony ryz (fried rice). Mnóstwo świeżych owoców krojonych lub w shake’ach. W Chiang Mai można skosztować smażonych insektów. Pyszna jest zupa tom yam (ostra). Ogólnie jedzenie jest ostre, a jeśli komuś mało, to na stole znajdziesz zestaw, który sprawi, ze Twoje podniebienie zapłonie ;)! Khao niao – lepki ryz (sticky rice) do każdej potrawy! J Dużo tanich owoców morza (np. pa myk – kalmary, po ang. squit).


Transport: Przemieszczałem się taksówka (450 THB \ 3 os. z U Ta Pao do Pattayi), motorkiem z Pattayi do Bangkoku (po drodze ponoć najdłuższy na świecie wiadukt – 55 km), pociągiem z Bangkoku do Ayuthayi, autobusem z Ayuthayi do Sukhothai i Chiang Mai, a zaś prawie wyłącznie na stopa (w Tajlandii bardzo łatwo, bo dużo pick-upów; można się np. załapać na gitarę na „pace” i przyśpiewywać sobie w rytm wiejącego wiatru) ;)!



Pattaya.

Była raczej miejscem, gdzie zdobyłem informacje dot. dalszej części podroży. Samo miasto nie podobało mi się, mimo kilku miłych chwil w towarzystwie osiadłych tam Rosjan.

Miasto słynie głównie z resortów oraz seksturystyki.


”High lightami” był widok na miasto ze wzgórza, pierwsza jazda motorkiem, puszczanie nocą latawców podgrzewanych ciepłym powietrzem, pierwsze świątynie buddyjskie (m.in. 20 km od Pattayi oddalona Anek Kusala Sala – Viharna Sien, 50 THB) z makabrycznymi przedstawieniami kar za grzechy po śmierci oraz świątynia chińska z posagami 19-u stylów kung fu Shaolin.


Bangkok.

Najciekawszym wydarzeniem były urodziny króla (5.XII.). Na głównym placu jedzenie i pitku za darmo, Pałac Królewski za darmo (normalnie 300 THB), wieczorem wielka impreza wraz ze sztucznymi ogniami, koncertami, pokazami tańca i muay thai!

Kosmicznym akcentem był podkład muzyczny do tajskiego boksu – DJ Tronik z Bełchatówka!!! ;)


Wybrałem się tez na oficjalne zawody muay thai (1.500 THB, słono...) w sali widowiskowej Ratchadamoen Stadium. Fascynujące były okrzyki publiczności za każdym silnie zadanym ciosem, bądź kopnięciem J. Robi się tez w trakcie walk zakłady, ale ich reguły nie są dla mnie jasne... L


Pałac Królewski jest naprawdę śliczny - zapiera dech w piersiach i zwiedzanie jest przyjemne, mimo rzesz turystów. Z ciekawostek: nawet niektórzy chcieli sobie ze mną zdjęcia robić! ;)


Na Khao San Road (mekka „backpackerów” – vide film „The Beach” z Leonardo di Caprio) można kupić legitymacje dziennikarska oraz ISIC za 250 THB, a także certyfikaty TEOFL nieco drożej (choć uczelnie te ponoć weryfikują).


Ze świątyń odwiedziłem m.in. Wat Po (Świątynia Leżącego Buddy, 50 THB) i Wat Arun (architektura khmerska, 50 THB).



Ayuthaya.

Wiele świątyń XIV – XVIIIw. rozrzuconych po mieście – byłej stolicy Tajlandii. Architektura khmersko-Sukhothai. Najlepiej chyba zwiedzić na rowerze, ale jako, ze ja żadnej wypożyczalni znaleźć nie moglem odwiedziłem wszystko "z buta". Fajne, ale za każdą małą rzecz kasują (prawie) i praktycznie tylko z zewnątrz można oglądać, wiec nie zawsze warto płacić ;)! Przy okazji napomknę, ze za bardzo nie sprawdzają, czy ma się bilet czy nie ;)!



Sukhothai (UNESCO).

Próbowałem się na stopa wydostać z Ayuthayi, ale robiło sięsięciemno i nie

bardzo wiedziałem, który z 5 pasów mknie w kierunku mojego celu, wiec

podróżowałem autobusem (231 THB), a nad ranem przespałem się pod namiotem na

dworcu autobusowym. Z praktycznych wskazówek - dworce posiadają toalety

publiczne :)!


Sukhothai (100 THB miasto wewnętrzne, kasują tyle samo za zewnętrzne, ale sprawdzają tylko w jednym miejscu bilet ;) oraz 10 THB za rower) bardziej mi przypadło do gustu niż Ayuthaya, ponieważ świątynie w sumie podobne do tych z Ayuthaya były rozrzucone jakby po

parku, nie po mieście. Tym razem udało mi się wypożyczyć rower (świetny pomysł – zasadniczo wszędzie, gdzie można było, wypożyczałem rower i nigdy nie żałowałem J, 30 THB/dzień) i bardzo milo zwiedziłem co trzeba.


Z ciekawostek: zagadnął mnie Taj, gdy sobie wertowałem przewodnik i

zagadywał, uczył nieco tajskiego, nieco spłoszony był nie wiedzieć czemu (jeszcze wtedy nie wiedziałem ;)), ale chciałem być miły i kontynuowałem rozmowę, dopóki się nieco już nie przeciągała i w momencie, gdy chciałem się ulotnić, nowo poznany kolega usilnie

trzymając moja dłoń podana w geście pożegnania wskazywał niecierpliwie

na toaletę. Na to odrzekłem, ze ja nie muszę i "nara", a on na to

próbował mnie druga ręką za "klejnoty" chwycić! Na szczęście kung fu się przydało i druga ręką poczyniłem bloczek ;) i pożegnałem młodzieńca...

No cóż... Tajlandia... Później jeszcze podobnych sytuacji się spotka kilka...


Z Sukhothai próbowałem wydostać się stopem i... udało się! Nieco...

Jakoś się nie dogadaliśmy po angielsku i moje dobrodziejki zabrały mnie

do swego domu. Stwierdziłem, ze trzeba skorzystać z nadążającej się okazji, by zobaczyć jak naprawdę żyją Tajowie na wsi. Wizyta okazała się całkiem pouczająca, dowiedziałem się m.in., ze koleżanka pracuje w salonie masażu w Johannesburgu (?) i niektórzy klienci po masażu "chcą czegoś więcej". Była przesympatyczna. W życiu bym nie pomyślał, ze de facto jest prostytutka... Wersja oficjalna dla rodziców jest, ze pracuje w butiku. Jakoś chyba zawiedziona moja postawa była, bo proponowała, ze koleżankę przyprowadzi, jak ona mi się nie podoba... Milo było: napiłem się z tata tajskiej whisky, byliśmy na kolacji, poznałem cala rodzinę, dostałem ksywę „som chai – co ponoć znaczy „dobry chłopak” i raniutko zabrała mnie na masaż przez niewidoma kobietę robiony (100 THB) i wsadziła w autobus do Chiang Mai (175 THB).



Chiang Mai.

Od razu pojechałem do Wat Phra That Doi Suthep na wzgorzu. RozposcieraRozposciera się z niego piękna

panorama. Rano oraz o 18-ej odbywa się codziennie interesująca ceremonia. Było późno i udało się zostać na noc w klasztorze.

Przypomniała mi się Vipassana – w Tajlandii kursy medytacji są bardzo popularne.


Następnego dnia spotkałem się z Alla i ruszyliśmy robić „pętlę” na stopa przez Mae Sariang, Mae Hong Son i Pai.



Mae Hong Son.

Odwiedziliśmy wioskę „długoszyich i wielkouchych” Karen (250 THB) – Huay Soa Toa. W sumie mam mieszane uczucia... Są to uchodzcy z Birmy, żyjący bez wielu praw w Tajlandii. Oplata zawiera zwiedzanie wioski, czyli po prostu przechadzkę po bazarze, gdzie sprzedawcy występują w strojach ludowych. Naprawdę (to

ciekawe) można spotkać i zrobić fotki np. paniom z pocztówek, które to pocztówki są dostępne w całej Tajlandii.

Ze śmiesznostek: próbowaliśmy się po zmierzchu wydostać w stronę Pai na stopa i kilka aut zaoferowało nam podwózkę, tyle, ze gdy po raz trzeci na skutek niedogadania się (?) wylądowaliśmy na dworcu autobusowym, stwierdziliśmy, ze takie nasze przeznaczenie i zostaliśmy na noc w Mae Hong Son ;)!



Pai.

Najcieplej wspominam właśnie to miejsce z całej północnej Tajlandii. W

sumie nic szczególnego tam nie ma, poza możliwością spacerów, ale klimat

jest super! Mnóstwo „backpackerów”, a także o dziwo samych Tajów. Miasto

żyje wieczorem. Najlepiej, ze trafiliśmy do "Reggae Place", z koncertem

reggea'owym no i wszystkim, co sie z tym łączy ;). Ludzie byli tak mili, ze

pozwolili nam rozbić namiot na terenie knajpy po zakończeniu imprezy.

Bucket (czyli wiadro drinka) kosztuje 250 THB. Inne atrakcje 500 THB (dużo).



Chiang Mai.

Bardzo turystyczne miasto z licznymi watami. Zapoznaje tu u Lucy (CS) Craiga i rozkoszujemy się m.in. ulicznym jedzeniem :)!

Można się wybrać na trzydniowy trekking za 1.200 THB (taniocha).


Chiang Rai.

Nie zachwyciło - watów już do tej pory się naogladalim, a i tak nie było ich ani zbyt dużo, ani powalające nie były.

Niesamowity jednak jest nowoczesny wat ok. 20 km przez Chiang Rai – białosrebrny – cudowny naprawdę! J



Chiang Sean.

Po zwiedzeniu Ayutthayi jawi się marna jej imitacja – świątynie mniejsze i bardziej zniszczone, w gorszym stanie. Muzeum w remoncie przez kilka miesięcy.



Złoty Trójkąt.

Potrójna granica Tajlandii, Birmy i Laosu.

Malowniczy zakątek świata nad rzeka, na która spogląda skąpany w słońcu posag Buddy.

Poza tym mnóstwo kramów z pamiątkami oraz arcyciekawe Hall of Opium (300 THB – słono, ale warto) ukazujący historie upraw maku, produkcji heroiny, rodzaje narkotyków, historie wojen opiumowych itp.



Chiang Khong.

Miasto graniczne, na jedna noc ok. Fajny opuszczony dom znaleźliśmy przy rzece, gdzie na werandzie rozbiliśmy namiot. Przyszedł Taj i powiedział, że wszystko ok i obok jest wolny namiot 3 os. i też jak chcemy możemy tam spać - bomba ;)! Zachody słońca nad Mekongiem – pełna magia! J W Chiang Khong przekracza się granice do Laosu.



Pragnę zaznaczyć, ze Tajowie wielce są pomocni, z mojego doświadczenia bardziej niż Laotańczycy. Przejawiało się to głownie bezproblemowym zezwalaniem na rozbicie namiotu (np. przy urzędzie miasta ;)), bądź przechowaniu bagażu, co w Laosie wcale nie było takie łatwe... Często policja pomagała nam złapać stopa do miejsca, gdzie się akurat udawaliśmy! J Wielkie dzięki – kahp koon khap J!


Tajlandia ma świetną siec dróg – bardzo dobra jakość. Wszystko jest łatwe, przyjemne i bezproblemowe, a szczególnie podróżowanie :)!