czwartek, 1 stycznia 2009
Laos 15.12.2008 - 1.01.2009
http://www.picasaweb.google.com/micwasik
LAOS
Termin: 15.XII.2008 – 01.I.2009.
Wiza: 30 USD na granicy.
Waluta: kip. 1 USD = 8.500 LAK.
Miejsca i ludzie: przekroczyłem granice Chiang Khong (Tajlandia, północny-wschód) / Huay Xai (Laos). Spotkałem tam Craiga, Anglika, znajomego z Chiang Mai. Az do Vientiane podróżowaliśmy razem po Laosie. Z Huay Xai udałem się w rejs po Mekongu, który trwał dwa dni (z noclegiem w Pakbeng, gdzie dobiłem do „trzydziestki” ;)). Miejscem docelowym był Luang Prabang (u armatora 920 THB lub 220.000 LAK, ~ 85 PLN). Zdecydowaliśmy się z Craigiem na treking na północy Laosu, miedzy innymi kuszeni wizja spotkania mniejszości etnicznych – plemion górskich. Z Luang Prabang udaliśmy się do Luang Nam Tha (autostop nie działa w Laosie – dajcie sobie spokój – szkoda czasu i może się trafić, ze „dobrodziej” zażąda zapłaty wyższej niż za publiczny autobus. Nie trzeba płacić oczywiście, ale jakoś nieprzyjemnie zaś...). Z Luang Nam Tha pojechaliśmy do Muang Sing (bardzo zimno w nocy). W autobusie spotkaliśmy Anglika Adama i Francuzkę Karen. Na północ od Muang Sing odbyliśmy treking po okolicznych wioskach. Z Muang Sing ta sama droga wróciliśmy do Luang Prabang, skąd udaliśmy się do Vang Vieng. Stamtąd do stolicy – Vientiane, gdzie spędziliśmy Święta Bożego Narodzenia i rozstaliśmy się z Craigiem (musiał odebrać chińską wizę w Luang Prabang). Ja udałem się do Pakse, gdzie miałem nadzieje na kolejny trekking w nieco cieplejszym klimacie. Następnie udałem się bezpośrednio na Cztery Tysiące Wysp (Four Thousand Islands), gdzie obchodziłem Nowy Rok z Alonem i Aronem (Izrael). Granice przekraczałem na południu Laosu kupując bilet na wyspach bezpośrednio do Phnom Penh, Kambodża (12 USD, choć można za 11 USD).
Spanie: ze względu na towarzysza (dzielenie kosztów noclegu na dwóch) oraz cenowa dostępność guest house'ów, a także skuteczne negocjacje cenowe korzystaliśmy z bazy noclegowej, raz jeden z namiotu.
Jedzenie: zasadniczo z mojego doświadczenia żarełko podobne do tajlandzkiego, choć najtańszy uliczny posiłek minimalnie droższy od tego w Tajlandii. Lepki ryz (sticky rice) w bambusie był ciekawostka oraz sandwiche w Luang Prabang (10=>8.000 LAK – kip = nieco mniej niż 1 USD).
Na Cztery Tysiące Wysp ryneczkowe jedzenie jest dość rzadkie i często korzysta się z restauracji, gdzie oczywiście ceny są nieco wyższe.
Już w Pakbeng można się natknąć na pieczone szczury J!
Beer Lao jest kultowym napitkiem – jak na piwo nawet dobre (pewnie piwosze mnie przeklną ;))!
Transport: daj sobie spokój ze stopem. Bus publiczny – uwaga! W większości przypadków głównie rano wyjeżdżają i mimo tego, ze Laos jest stosunkowo nieduży podróż trwa wieki i publiczne autobusy są mało komfortowe. Ku mojemu zdziwieniu chyba jednak czasem taniej wychodzi rezerwowanie przejazdów w „hubach” turystycznych. Mila rzeczą jest, ze w cenę jest wliczony dowóz do np. dworca autobusowego.
Laotańczycy kiepsko znoszą jazdę autobusem – haftują jak najęci! ;) Jak masz pecha to załapiesz się na „kwadrofonie” – sound effecty z czterech stron ;)!
Nie jest rzadkością karmienie piersią w „marszrutce” – bez krępacji;)!
Huay Xai.
To miejsce się tylko mija – tranzyt.
Bilety na szybka / wolna łódź (speed / slow boat) można kupić po obu stronach granicy. Taniej jest oczywiście w Laosie, choć różnica miedzy agencja a bezpośrednim przewoźnikiem jest naprawdę niewielka.
Do przystani jest naprawdę niedaleko – 10 min. Można - nie trzeba - brać tuk tuka.
Kantor na granicy oferował najlepszy kurs wymiany USD na kipy na jaki trafiłem w Laosie, wiec jeśli ktoś chce wymieniać pieniążki to właśnie tutaj. Ponadto bankomaty są ogólnodostępne (chyba, ze się akurat popsuja, jak nas trafiło w Luang Prabang ;)).
Pakbeng.
Kolejne miasto wyłącznie noclegowo-tranzytowe. O 22-ej koniec elektryczności / prądu. Fajny klimat oglądać ludków siedzących przy świecach w domach ;)!
Rejs po Mekongu jest naprawdę miły i obawiałem się, ze zanudzę się na śmierć, a jednak podróż minęła bardzo przyjemnie i wysiadając w Luang Prabang miało się odczucie: „Co?! To już jesteśmy?!” ;). Lodka jest w 95% wypełniona farangami (południowo-wschodnimi „gringo” ;)).
Można wykupić łódkę tylko do Pakbeng i tam przesiąść się na autobus jadący na północ, jeśli komuś droga akurat tamtędy wypada. W sumie byłoby to bardziej optymalne rozwiązanie ze strony logistycznej, ale sam rejs był przygoda sama w sobie, wiec nie żałuje J.
Restauracje serwują muzyczkę pod publikę zachodnia: Manu Chao, Bobby, Jack Johnson. Tak właśnie swa „trzydziestkę” spędziłem J!
Miłym wydarzeniem było spotkanie przeuroczej Polki na łódce, która z zawodu jest przewodnikiem, a właśnie odbywała samotna podróż po Azji Południowo-wschodniej
(mimo - jakby to ująć... sporego doświadczenia ;)?!).
Luang Prabang (UNESCO).
Bardzo przyjemne miasto, mimo, ze najbardziej turystyczne z całego Laosu.
Dobra jakość, ale raczej drogie noclegi (50-70.000 LAK, ~ 6-8 USD za dwójkę).
Szczególnie polecam Seng Phet Guest House – darmowe banany i kawa/herbata J!
Bardzo ładne souveniry (udało nam się wynegocjować za dwa kangurki 90.000 LAK, ~ 4 USD / szt., ale nie było rozmiarów L), nocny ryneczek ze smakołykami (kanapeczki, bufet wegetariański i nie tylko, naturalne soki owocowe).
Miasto słynne jest w mnogości watów (świątyń buddyjskich).
Polecam Wat Xieng Thong (20.000 LAK, ~ 2,5 USD).
Można faktycznie (choć w Chiang Mai nie było to rzadkością) zobaczyć mnichów wychodzących rankiem po jedzenie (zywia się tym, co im ludzie dadzą, a idea jest taka, ze to właśnie mnisi „robią łaskę” ludziom, ze pozwalają się obdarować, czym to wierni zyskują „dobry uczynek” – mnie tez w sumie mogliby obdarować czasem ;) – co się zdarzało de facto J!
Po małym przesycie watów udaliśmy się na wycieczkę (wraz z Suranga z Kanady / Sri Lanki) do jaskini Pak Ow (50.000 LAK – droga, jak za wyłącznie spływ lodka). Po drodze wysadzają w wiosce, gdzie czerpie się papier „sa” naturalnymi metodami oraz kolejnej wiosce, gdzie robią whisky oraz tkają. Ponadto należy uiścić opłatę za wejście do jaskiń, które kryją mnóstwo posagów Buddy (20.000 LAK).
Należy uważać, bo czasem jak autobus jest pełen może odjechać np. 3h przed planowanym odjazdem... Nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło: próbując mimo wszystko stopować (bezskutecznie) widzieliśmy kolesi paradujących z kałachami (AK-47) po drodze...
Luang Nam Tha.
7.500 LAK, ~ nieco mniej niż 1 USD tuk tuk do miasta (~ 14km).
Miejsce, które słynie z możliwości „podglądania” mniejszości etnicznych. My wypożyczyliśmy rowery (co było super pomysłem) i zrobiliśmy sobie przejażdżkę po okolicy – bomba! Rankiem można „podejrzeć” np. stare kobiety palące pewnikiem opium z fajek.
Robiłem zdjęcia map wszędzie, gdzie się dało (inf. turystyczna, agencje turyst.), ale jakość topografii jest bardzo słaba. Często są to mapy odręczne i maja charakter wyłącznie poglądowy – nie można na ich podstawie wybrać się na treking.
Muang Sing.
Jedno z miast najbardziej wysuniętych na północ, podobnie jak Luang Nam Tha szczycące się bogactwem mniejszości etnicznych. Agencje turystyczne oferują wiele trekkingów, z możliwością nocowanie u rodziny (2 dni za 300.000 LAK, ~ 25 USD), co wydaje mi się kolejna ściema, ze to niby autentyk – jak może być oryginalnym przeżyciem coś, co ci ludzie robią na co dzień? Mniejszości etniczne można zobaczyć choćby na targu w samym mieście (kobiety w etnicznych strojach, z tradycyjnymi fryzurami). My zrobiliśmy sobie trek indywidualny – miał być dłuższy, ale w ciągu jednego dnia zobaczyliśmy dość i z opinii osób, które były dłużej zobaczyliśmy wszystko, co było do zobaczenia (np. już po raz wtóry kobiety kąpiące się w sarongach w rzece, tym razem nawet topless ;) – choć ze względu na ich wiek raczej nie było na co patrzeć ;)). Naprawdę niskie temperatury nocą nie zachęcają tez do spania pod namiotem. Z „highlightow” niezapomnianym przeżyciem było przedzieranie się przez dżungle (łatwo zgubić szlak/ścieżkę) i się zgubić. Widzieliśmy myśliwego ze strzelba na polowaniu. Z ciekawostek: wioski maja swego rodzaju bramy chroniące wioskę przed złymi duchami (nie należy jej dotykać). Z niemiłych doświadczeń dzieci żebrają w wioskach i raczej nawet nie chce się robić zdjęć, bo człowiek czuje się intruzem w czyimś domu... Jako kontrargument zaproszono nas na imprezę w środku dnia (Akha akurat Nowy Rok obchodzili) i poczęstowano nas jadłem i napitkiem (lao lao – samogon ichni – cieniasy zachodnioeuropejskie nie mogli przełknąć ;)) J! Rękodzieło jest raczej wątpliwej jakości i wciąż ma się wrażenie, ze „lokalsi” widza w turyście wyłącznie USD...
Ogólnie Muang Sing to dolina – o 22-ej prawie brak ludzi na ulicach i tylko nieliczne restauracje jeszcze są otwarte. No i oczywiście MEGA zimno...
Mini-przygoda. Ponieważ Muang Sing jest – jak już wspomniałem - mega depresyjne, chcieliśmy się za wszelka cenę stamtąd wydostać. Autobusy już odjechały, stop oczywiście nie działał, nawet w wacie nie pozwolili nam rozbić namiotu / przespać się. Przy pomocy Phrasebooka Lonely Planet dopytaliśmy się o „accomodation” i trafilismy na nasz najlepszy nocleg za oferowaną cenę (60=>30.000 LAK, ~ 2,5 USD / dwojka). Super elegancko, czyściutko – tip top, a na dodatek super pyszne jedzenie pod nosem. Z powodu opóźnienia kelnerskiego bonusowo zaserwowano nam gratis sandwiche, co zakwalifikowało się (sic! ;)) na napiwek J! Polecam: Tinthard, przy drodze do pagody - Chiang Tung G.H., Phou That Lodge.
Vang Vieng.
Szkoda, ze się na Boże Narodzenie do Vientiane spieszyliśmy (gdzie jest kościół katolicki), można spokojnie milo z 2-3 dni tam spędzić.
Vang Vieng słynie z tubingu – spływu rzeka na oponie, czego my nie zdarzyliśmy zrobić (55.000 LAK, ~ 5 USD).
Wypożyczyliśmy natomiast rowery (15.000 LAK, ~ 1,5 USD) i mieliśmy super przejażdżkę połączoną ze zwiedzaniem jaskiń oraz kąpielą w Blue Lagoon.
W mieście serwują turystom telewizyjnie „Przyjaciół” i „Simpsonów” w restauracjach.
Wieczorami musowym punktem programu jest wybranie się na imprezę, z muza zachodnia oraz słynnymi „bucketami”, czyli wiaderkami z napitkami alkoholowymi (10.000 LAK, ~ nieco więcej niż 1 USD).
Okolica jest naprawdę śliczna, a zabytków zero – i ok! J
Vientiane.
Większość osób jest rozczarowana stolica – mnie się całkiem podobała. Jak na największe miasto kraju jest naprawę spokojna i „tyci”. Istnieje możliwość skorzystania z atrakcji wielkomiejskich np. ryneczków i sklepów. Na długą podróż do Pakse przezornie zakupilem (przepłacilem) mp3-playera – taki prezent gwiazdkowy ;)!
Boże Narodzenie z msza prowadzona przez Azjatę w trzech językach (lub czterech – wietnamskiego nie rozpoznaje) w kościele katolickim było także miłym przeżyciem (wcześniej „międzynarodowa” spowiedź J). Pamiętać należy, ze mimo wszystko Laos jest komunistycznym krajem (mimo nazwy LDPR – Lao Democratic Peoples Republic) i kościół boryka się z problemami, wiec – ku naszemu zaskoczeniu i rozczarowaniu – nawet nie mogliśmy rozbić namiotu w pobliżu kościoła... No cóż...
Po późnej mszy (o 20.30) zanim dotarliśmy do miasta, już prawie wszystko było zamknięte. Wigilijna kolacje zjedliśmy na ulicy! J Poprawiny były dnia następnego w Indyjskiej knajpie w samym centrum miasta – bardzo burżujsko – obsługi więcej niż gości ;)! Chicken tikka i masala (170.000 LAK, ~ 15 USD / 2 os.).
Pięknym przeżyciem było spotkanie dwóch przemiłych rodaków – Paweł & Irek - mieszkających w stolicy Laosu, oraz spędzenie w nimi kolejnych dni Świąt. Wykazali się iście polska gościnnością i szczodrością. Pięknie! J
Ogólnie noclegi drogie. Nam udało się znaleźć „norę” bez okien za 50.000 LAK, ~ 4 USD i często maja „full”.
Śmiesznostka: gdy szukaliśmy miejsca na namiot, trafiliśmy na gościa, który nas uprzedził z hamakiem w środku miasta, na skwerku zieleni ;)!
Czekając na wizę kambodżańską udałem się do Buddha Park (5.000 LAK, ~ 0,5 USD + ew. za aparat). Autobus nr 14 z Morning Market (5.000 LAK, ~ 0,5 USD). Zbiorowisko współczesnych rzeźb buddyjskich i hinduistycznych – taki „freak of nature”! ;)
Zawsze warto zorientować się, co akurat się dzieje z „eventow” – czasem można dobrze trafić. Ja akurat minąłem zawody boksu laotańskiego L.
Pakse.
Wbrew wcześniejszym planom trekkingowym szybko opuściłem to miejsce ze względu na brak dostatecznej informacji, choć można ponoć pożyczyć motorek i zwiedzać okolice: wodospady, wioseczki (Bolaven Plateau).
Cztery Tysiące Wysp.
Kieruj się na Ban Nakasang. Piękne miejsce – moje ulubione po Vang Vieng. W rzeczywistości trzy wyspy są dostępne dla turystów. Największa, najbardziej turystyczna z oczywistych powodów kwalifikuje się po „skipniecia”. Don Det i Don Khon są milutkie – bungalowy przy Mekongu, spokój raczej. Elektryczność jest 4h dziennie (18-22), zaś cisza.
Sylwester był moim najkrótszym w życiu, bo o 1-ej nastąpił koniec muzyki... Party darmowe było na plażyczce, z muzyką, ogniskiem, poikami (firestarter).
Na Don Khon, gdzie nocowałem są naprawdę śliczne wodospady (Kon Lyphy, Khone Somphamid).
Z tymi delfinami słodkowodnymi to ponoć gra nie warta świeczki – jest ich mniej niż 10 i zobaczyć można wyłącznie z daleka, jeśli akurat pora odpowiednia (sucha, miesiąc III/IV) oraz pora dnia tez (rano i wieczorem).
Jeden minus, ze nie można raczej pływać w Mekongu. Wszystko jest: wyspa, słonce, woda, ale bez możliwości kąpieli... :(
Warto wykupić przejazd do Kambodży na miejscu – nawet nie wiem, czy nie wyszło taniej, a na pewno sprawniej i mniej stresowo. Polecam tak uczynić.
Na granicy Laotańczycy kasują 2 USD za „nic” (pieczątkę wyjazdowa). Bylem w takim szoku i wszystko działo się tak szybko, ze „zabuliłem”. Khmerowie żądają 1 USD i tu wykazałem się bystrością umysłu i już nie dałem się oskubać – po prostu trzeba być zdecydowanym i obstawać przy swoim – nie place i już! Najpierw kręcili nosem, a zaś stwierdzili „ no dobra, tylko idź szybo!” (żeby inni nie widzieli).
Ogólne wrażenie: wszystko, co napisze Lonely Planet do czasu wydania jest już nieaktualne... Przynajmniej jeśli chodzi o klimat i atmosferę Laosu. Miało być nie wiadomo jak milo, wszyscy uśmiechnięci, brak rzesz turystów, tanio itd. Już nie – może kiedyś... Często Laotańczycy nawet się nie „odsmiechuja... L
W Laosie zabudowa raczej bambusowa, ale jeden z kierowców tuk tuka zabrał nas do domu i ku naszemu zaskoczeniu TV&DVD na klepichu stoi ;)!
Nie jest rzadkością ujrzeć buddyjskiego mnicha kurzącego fajurę ;)! („Nasi tez pala fujary ;)).
Trudno by zezwolili się gdziekolwiek rozbić – nie pozwalają. Tajlandia pod tym względem jest wiele bardziej przyjemna.
Informacja turystyczna w Vientiane (stolica) – beznadziejna... Trafiliśmy akurat na starego pryka, co tylko po francusku mówił i nawet nie pozwolił zostawić plecaków – skandal...
Na dodatek jak na złość nie Laotańczyk, jeno Angol pewnikiem jakiś w restauracji mnie źle skasował L - no cóż był sylwester, wiec odpuściłem...
Ogromna różnica miedzy podróżowaniem w Ameryce Południowej i tutaj. Tam byliśmy bardziej wyizolowani od „gringos” – tutaj wciąż się dusi w tym samym sosie... Ma to plusy i minusy: człowiek nie czuje się sam, zawsze można z kimś pokonwersować (bo „lokalsi” nie pracujący w turystyce rzadko mówią po dostatecznie dobrze angielsku), z drugiej strony jest to po pewnym czasie meczące – patrzenie na pijanych, głośnych Angoli, w koszulkach Beer Lao, rozbijających się po „zachodnich” knajpach i żłopiących browar gdzie popadnie... Po co jechać aż do Laosu, by się tak zachowywać?! ;)
Idiotyczna sprawa jest, ze w Laosie dworce autobusowe w większości miast są bardzo daleko za miastem (nie na dystans pieszy). W obliczu powyższego korzystają z tego faktu kierowcy tuk tuków żądając niebotycznych kwot za podwózkę do miasta (np. 10.000 LAK za 15 minut jazdy w porównaniu z biletem autobusowym za 30.000 LAK za 6 godzin podroży). Wniosek: im więcej osób, tym taniej. No i targować się bez skrupułów...
Norma są jaszczurki smykające po suficie, ścianach, karaluchy, pająki w pokoju – no fear ;)!
Narkotyki i „tuk tuk bum bum” łatwo dostępne.
Równinę Dzbanów (Plain of Jars) ze względu na ograniczona ilość czasu podarowaliśmy sobie (jeden dzień podróż, jeden zwiedzanie i powrót ta sama droga).
W Laosie zasadniczo nie znają koncepcji targowania się – nie chcesz za ta cenę, to nie! ;)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz