poniedziałek, 24 grudnia 2018

49 Argentina & Chile summary in English resumen en castellano

Argentina & Chile: summary in English / resumen en castellano

In a few days we are going to Bolivia. It is high time we summarize our stay in Argentina and Chile :)!
Dentro de algunos días vamos a ir a Bolivia. Es una posibilidad muy buena para hacer un resumen de nuestro viaje en Argentina y Chile.
Time.
Tiempo.
We have been in Argentina and Chile for about three months (end of February - beginning of June).
Tres meses (desde fin de febrero, hasta comienzo de junio).

Ruta.
Colon - Buenos Aires - Peninsula Valdez - Ushuaia - Puerto Natales / Torres del Paine (Chile) - El Calafate / Glaciar Perito Moreno - El Chalten / Fitz Roy Range - El Bolson - Bariloche - Neuquen - San Rafael - Mendoza - Santiago de Chile (Chile) - Vipassana course (Chile) - Valparaiso (Chile) - Mendoza - La Rioja - Salta
Thank you!
Gracias!
To all the good people that helped us: giving a ride, hosting us, helping in any way - you are FANTASTIC!!!
A toda la gente que nos ha ayudado: llevando nosotros a dedo, dando alojamiento, ayudando en todos modos - sois fantásticos!!!

Cities.
Ciudades.
Buenos Aires and Salta are definately worth endorsing! Cities in Argentina are divided in blocks - easy not to get lost ;)!
¡Buenos Aires y Salta son las ciudades más interesantes! Ciudades en Argentina tienen cuadras - ayuda para no perderse ;)!
We did not like Santiago de Chile as a city so much - a lot of people, noise, traffic and robbed me ;)! Not good! Valpo (Valparaiso) was charming! Great graffiti!
A nosotros no nos gustó tanto Santiago de Chile como una ciudad - mucha gente, ruidosa, mucho movimiento y me robaron ;)! ¡Muy mal! ¡Valpo (Valparaiso) me encantó! ¡Graffitis muy buenos!

Nice towns.
Pueblos lindos.
We loved El Bolson with “alternative” people and beautiful location. Great “refugios” and “refugieros”. Unfortunatelly we did not have enough time to explore Lake District - Bariloche…
A nosotros nos gustó El Bolson mucho: es un lugar bien ubicado y con gente “alternativa”. Buenos refugios y refugieros. Por desgracia nosotros no fuimos a Districto de Lagos - Bariloche - porque tuvimos prisa…

Nature.
Naturaleza.
Torres del Paine - delightful trek - 7 days!
Torres del Paine - un trekking precioso - 7 días!
Glaciar Perito Moreno near El Calafate - nice to see, but my first one in life - Grey Glaciar in Torres del Paine - impressed me more ;)!
___ bueno para ver, pero el primero en mi vida - Grey Glaciar en Torres del Paine - me encantaba más ;)!
El Chalten - we had really bad weather… Did not see much… Unfortunately… We have to come back!
It is the most expensive place we visited, but has great tourist infrastructure!
___ hacía un tiempo muy malo… No hemos visto mucho… Por desgracia… ¡Tuvimos que volver!
Fue el lugar más caro durante nuestro viaje, pero la infraestructura turística fue muy buena!
El Bolson - perfect place for treks from one refugio to another :)! Very nice town!
___ un lugar perfecto para hacer trekking desde un refugio al otro :)! ¡Un pueblo hermoso!
Argentina - people are so nice and helpful!La gente es muy agradable y ayuda muchísimo!

Food.
Comida.
A ritual is to drink mate (sometimes with poleo). What is interresting, that Polish descendants harvest the plant in the province of Misiones, in the north-east of Argentina. Unfortunatelly in Poland this herb is still almost unknown…
Beber mate es un ritual (a veces con poleo). Una cosa muy interesante: los descendientes de los Polacos producen la yerba en Misiones, al nordeste de Argentina. Por desgracia la yerba todavía no está conocida en Polonia…
We loved dulce de leche! Wines are gorgous and affordable!
A nosotros nos encantó el dulce de leche - es muy rico! El vino es muy rico también y no hay que pagar tanto como en Polonia!
We loved “panaderias” - bakeries and ice-creams!
¡Nos gustaron panaderías y heladerías!

Land had a great variety: from European-like, deserts, glaciers, high mountains to fertil lands full of fruits and vegetables. It also has petrolium and gas.
La tierra es muy diversa: tiene sitios como en Europa, desiertos, montañas muy altas, tierra muy fértil, llena de frutas y verduras (mucha vegetación). Argentina tiene también petroleo y gas.
There is a very helpful tourist information in Argentina. I have an impression that much better than in Chile…
En Argentina la información turística es muy buena. Tengo la impresión, que es mucho mejor que en Chile…
Petrol station are very helpful: in emergency you can pitch your tent nearby, take a shower and buy almost boiling water (for mate) :)!
Estaciones de servicios (gasolineras) ayudan mucho: en emergencia se puede armar una carpa, ducharse y comprar agua casi herviente (para el mate) :)!
Another typical thing is “asado” - kind of barbeque, tradicionally organised on Sunday, with a lot of delicous meat. A great venue to keep close tides with family :)!
Otra cosa muy típica es el asado - la parilla, preparada los domingos con muuucha carne muy rica. Una buena posibilidad para encontrarse con familia :)!
Unfortunatelly “tangerias” cannot be found all over Argentina. It is popular, but concertates itself in the province of Buenos Aires. For example in Salta it is difficult to encounter, but “saltenos” have “peñas” (folcloric dances and singing).
Por desgracia no hay tangerías en todos los lados en Argentina. Tango es popular, pero concentrado en la provincia de Buenos Aires. Por ejemplo en Salta es difícil de encontrar tangería, pero los Salteños tienen peñas (bailes folclóricos con canciones).

It is true: Argentinias are crazy about footbal!
Es verdad: los Argentinos son locos por el fútbol!

Argentina is huge! The longest road - National Route 40 - have 4.667 km!
¡Argentina es extensa! La ruta mas larga - Ruta Nacional 40 - tiene 4.667 km!
We liked hitchhiking on the National Route 3!
Nos gustó mucho hacer dedo en la Ruta Nacional 3!
We loved Argentinian dogs - hanging around in a bunch, being perfectly peaceful and laid-back :)!
A nosotros nos gustaron los perros argentinos - corriendo en bandas, muy tranquilos :)!
What we would like to visit in the future is Cataracta -Falls of Iguazu… It was totally not on our way and additionally we were in hurry passing this region…
Queríamos una vez visitar Catarata - Iguaçu… No estuvo absolutamente en nuestra ruta y además tuvimos prisa pasando por esta región…
The triple frontier seems to be exciting, but dangerous place to see…
La Triple Frontera puede ser muy interesante para ver, pero peligrosa también.
I lost my notebook in Santiago and some of my contacts (with addresses), that is why I cannot send postcards to many of my friends met during my trip. I am sorry for that and I hope this little summary will give you an idea how are we doing!
Thanks again!
Me robaron en Santiago y perdí mis datos (direcciones), por eso no pude mandar postales a mis amigos de Sudamérica. Disculpen, pero espero que este resumen pueda dar muchas informaciones sobre nosotros!
Muchas gracias una vez más!

43 Argentyna Tucuman, Salta… Do not cry for US;), Argentina… ;) - ostatni wpis…

Argentyna: Tucuman, Salta… Do not cry for US;), Argentina… ;) - ostatni wpis…

29.o5.2008 (czw.)
Tucuman. Pablo

Rano wyruszyliśmy z La Rioja do Tucuman. Z radością, bo La Rioja jako miasto nie ma oprócz tanich fryzjerów i fantastycznych panaderii (najlepsze alfajory w całej Argentynie!) za dużo do zaoferowania. Wyjechaliśmy miejskim autobusem 103 za miasto (rotonda Shell) i tam w ciągu pół godziny złapaliśmy stopa do Catamarca. Oczywiście owy kierowca zachwalał to miasto, ale jak się już wcześniej przekonaliśmy Argentyńczycy zachwycają się swoimi miastami (¡Que lindo!) często bez powodu :). Tak wiec nie zatrzymując się długo (nie licząc postoju na jedzonko), łapaliśmy dalej stopa do Tucuman. Ojciec z synem zabrali nas tam, zapraszając po drodze na deserek (uwielbiają tutaj owoce kandyzowane). W Tucuman wylądowaliśmy ok. 18. Szybka milanesa (bułka z kawałkiem mięsa) w przydworcowym barze, który czystością nie grzeszył (ale żyjemy!) i pojechaliśmy do swojego hosta. Super sympatyczna rodzinka przyjęła nas bardzo ciepło, montując w naszym pokoju kaloryfer!!!!! :). Ok. 21 wybyliśmy na zwiedzanie miasta nocą i pokaz teledysku tucumanskiej grupy Teta. Muzyka może nie w naszym guście, ale wokalista tak był przejęty swoja rola, ze było śmiesznie :)! Mniej śmiesznie było, gdy poszła nam opona pod wjechaniu w dziurę gigant o pierwszej w nocy! Zmienianie kola w betonowej dżungli mamy już za sobą!

30.05.2008 (pt.)
Tucuman. Pablo

Dziś raniutko wybyliśmy na miasto. Zobaczyliśmy, co było do zobaczenia, a szczerze powiedziawszy nie dużo :). Muzeum Folklorystyczne zamknięte, wiec jedyne co nam zostało to Casa Historica (5 ARS), Muzeum Sakralne (2 ARS), katedra i kościół św. Franciszka. Razem ze spacerkiem zajęło nam to nie więcej niż 3 godzinki - dobrze, bo akurat był czas na obiad :), który zjedliśmy w towarzystwie naszych gospodarzy.
Po południu zabrano nas na wycieczkę w okolice miasta Tucuman. Obwieziono nas po kilku pobliskich miejscowościach. Tama, klasztor Benedyktynów, gigantyczny pomnik Jezusa (pod którym spałaszowaliśmy chleb “casero” (domowy) zakupiony w pobliskiej chacie wraz z dulce de leche made by mnisi :), a to wszystko oczywiście przy akompaniamencie yerba mate!!!! We love it! Gdy zrobiło się ciemno, wróciliśmy do domu. Po raz kolejny trzeba było pokonać ok. 1.200 metrów wysokości w przeciągu kilkunastu minut, kręcąc, kręcąc i kręcąc po serpentynie dróg. Jak dla mojego żołądka to za wiele ;)…
Dobiliśmy do miasta ok. 19 i od razu uderzyliśmy do fryzjera (bo raz na 4 miesiące wypada :). Obciął nas pan, który zaczynając karierę ok. 25 lat temu zatrzymał się na etapie lat 80. Ale ważne, ze obcięte :)! Ciecie kobiet z myciem to 25 ARS, a mężczyzn 15 ARS.
Wieczorkiem już tylko chill out. Michał zaopatrywał nas w muzykę zespołów argentyńskich, a ja uspakajałam mój żołądek.

31.05.2008 (sob.)
Tucuman. Pablo

Rano wzięliśmy autobus do Salty (41 ARS, co wydało nam się bardzo dużo, zważywszy na to ze z Tucumana do Salty to zaledwie 330 km) i ok. 14 byliśmy na miejscu. Baaaardzo nam się podoba! Pochodziliśmy po mieście, zahaczając o “ferie artesanales” (taki jarmark), na której kupiłam swoja pierwsza mate :)! (uważam ponad to, ze jest najpiękniejsza na świecie:)! Obejrzeliśmy również katedrę, kościół św. Franciszka i klasztor Benedyktynów (wszystko z zewnątrz, bo zamknięte, ale przepiękne!) i udaliśmy się do naszego hosta. Dom jak marzenie, obszerny, funkcjonalny, a co najważniejsze wypełniony setkami płyt muzyki poważnej, książkami, stosami gazet (nasz host jest “journalist”) i niezwykle ciepłymi ludźmi (2 mieszkańców i nasza dwójka ;). Porozmawiawszy trochę przy stole (słoik dulce de leche na nim) i poszliśmy odpocząć, zamierzaliśmy bowiem wieczorem udać się na jedna - z licznie się tutaj odbywających - peñe (czyli muzyka folklorystyczna na żywo). Śpiewy, tance, kobiety i mężczyźni w strojach ludowych (moje ulubione gaucho spodnie niczym Aladyna) i goście przy stolach bawiący się razem z solistami. Byliśmy nawet oficjalnie przywitani ze sceny jako goście z Polski :)! Winko, empanadka i o ok. 3:30 dotarliśmy do domu. Tutaj bowiem generalnie wszystkie fiestas wieczorne zaczynają się około godziny 24. Jak dla dwojga, zmęczonych “mochileros” (”plecakowicze”) to trochę za późno.

Argentina. Salta

02.06.2008 (niedz.)
Salta. Luciano

Zanim udało się nam otworzyć oczy była już godzina 10. Powoli śniadanko i do “pracy”. Większość dnia spędziliśmy na internecie, załatwiając co ważniejsze sprawy przed wyjazdem do Boliwii. Po południu poszłam do muzeum Archeologicznego de Alta Montana. Coś niesamowitego! Znajdują się tutaj odnalezione w roku 1999 na szczycie andyjskiego wulkanu Llullaillacoo na wysokości ponad 6.700 m n.p.m, zmumifikowane zwłoki inkaskich dzieci sprzed 500 lat. Ze względu na bardzo niska temperaturę panującą na szczycie ciała bardzo dobrze się zachowały wraz z dużą ilością przedmiotów, które Inkowie umieścili obok dzieci (głównie posążki). Niesamowite! Pamiętam, jak 6 lat temu czytałam o tych znaleziskach w jednym z numerów National Geographic, a teraz mogłam to podziwiać z odległości jednego metra (ale podziwiałam z odległości 10cm przyklejając się prawie do szyby).
Wieczorem kościołek i z okazji Dnia Dziecka jabłka obtoczone w lizaku !

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaSalta#

03.06.2008 (pon.)
Salta. Luciano

Dzisiaj kolejny dzień organizacyjny. Trzeba jakieś pamiątki kupić, napisać bloga itp. Później zamierzamy zobaczyć jeszcze tutejsze muzeum współczesnych sztuk pięknych (2 ARS) i pobliski dom-muzeum, który nam się ciekawszy do poprzedniego muzeum wydal. Wieczorem bierzemy autobus do przygranicznej miejscowości La Quiaca. Bienvenidos en Bolivia !
Trzeba w tym miejscu jeszcze dodać, ze północ Argentyny jest rejonem bardzo historycznym - to właśnie w Tucumanie w roku 1816 została podpisana niepodległość tego państwa. A poza tym to mówili, ze ciepło na północy. Hmm… My jednak polarów i kurtek nie zdejmujemy :)…
Kolejne państwo Ameryki Południowej przed nami. Pozdrowienia dla wszystkich, którzy nas czytają!

42 Argentyna Mendoza, Talampaya P.N., La Rioja

Argentyna: Uspallata, Mendoza, Pitquia (Talampaya Parque Nacional), La Rioja
Thursday, May 29th, 2008

25.05.2008 (niedz.)
Uspallata.

Wymuszony nocleg… A już planowaliśmy, gdzie iść poprzedniego dnia na milongę, do tangerii :(…
Łapiemy stopa i kto nas bierze?! Ten sam gość, co to wczoraj za 4,5h miał jechać! No cóż pojechał jakieś 13,5h później, ale kto tam by go łapał za słówka - ważne, ze jedziemy i to wiele szybciej niż górach :)!
To pewnie temat na osobnego posta - stop ciężarówkami… Na razie jesteśmy na etapie, że chyba nie chce nam się już gadać, no i trochę głupio, jak ktoś się pyta jak długo jeździmy, a my na to, że cztery miesiące… Poza tym są wolne i nie każdy częstuje mate ;)!
Z przyjemnych stron Uspallata należy wspomnieć, że powołując się na “Lonely Planet” właśnie w tej okolicy kręcili ” Siedem lat w Tybecie” z Bradem Pittem, “czylim” nie kłamał, że malownicze górki!
Dobijamy do Mendozy - już nie pierwszy raz! Ha! Stali bywalcy jesteśmy!
Znów niespodzianka! Święto Ojczyzny! Tym razem innej - argentyńskiej! Nie ma parad jak w Chile, ale na głównym placu prezentuje wojsko swój sprzęt, żeby ziomki wiedziały na co idą podatki (ale coś na Falklandach / Islas Malvinas Wam to nie pomogło, co?! ;)). Przyglądamy się też popisom clowna, co to nawet zauważył, że nie przemęczam się klaskaniem i musiałem sam nadrabiać zaś ;)!
Po drodze wcinamy lody argentyńskie, które serdecznie polecamy i jak na Dzień Boży przystało ładujemy na “misie” (misa = msza).
Zaś do naszych wesołych hostów zaopatrzeni w przednie winko za 13 ARS (ok. 9.50 PLN) / 1,25l :))).
Francuski kucharz niestety “pobrudził naczynia” ;), czyli przygotował naleśniczki z grzybami, inne z ruccolą, a do tego “zawijańce” z buraczków i sera - mniam! No ale gary trzeba było pozmywać!

26.05.2008 (pon.)
Mendoza. Francois (jak na Francuza przystało ;)), Leandro, Pepe

Metoda stopowa - optimum kosztowe: wyjeżdżamy z miasta (3.10 ARS = 2.30 PLN) i łapiemy stopa za miastem, w spokoju :)! Po drodze dowiadujemy się, że w Argentynie, w pobliżu miejsca, gdzie akurat “jechalim” jest rezerwat Indian: żyją w domach “adobe”, czyli z błota i słomy, a część tych, którym pomógł Kościół wyedukować się w mieście i załatwił mieszkanie, wracają jednak do swej komuny…
W San Juan wcinamy super buły z ulicy za 3 ARS (2.25 PLN) z mielonym :)!
Mijamy stopując “sanktuarium” Difunty Correi, gdzie nawet nie chce nam się zatrzymywać i ładujemy po nocy w Pitquia…
Chcieliśmy dobić do Valle de la luna (w Ischigualasto), albo Talampaya, ale się nie złożyło… Jednak te odległości w Argentynie są ogromne, no i nie zawsze odjeżdża autobus akurat wtedy, gdy dobiliśmy na dworzec autobusowy ;)…
Po “zapytce” instalujemy nasz domek przy posterunku policji (wcześniej nam sugerowali bez zażenowania, byśmy się “glebnęli” na dworcu autobusowym, ale za dużo ludzi się kręciło - nie tak, jak w Chinach, przy parku Jiu Hua Shan ;)). Milusi - jednak w namiociku cieplutko ;)!

Argentina. Patquia, Talampaya

27.05.2008 (wtorek)
Pitquia. Za posterunkiem Policji

O 8.00 am mamy autobus do Talampaya (13 ARS = 9.25 PLN). Około 10.00 am dobijamy na miejsce.
Ischigualasto (Valle de la luna) jest oddalone 20km od głównej drogi. Można się tam dostać tylko własnym autem lub z agencją - rezygnujemy… Wstęp do Talampaya kosztuje 20 ARS (14.50 PLN). Poruszać można się podobnie, jak w Ischigualato: własnym autem wraz z towarzyszącym “guardaparque’iem“, bądź (tu dla nas ulepszenie) busikiem parkowym, tyle, że 45 ARS (33 PLN) za 2,5h wycieczkę.
No cóż… Już tu jesteśmy, mimo, ze nie “zwyklim” być typowymi turystami, jeśli chcemy coś zobaczyć, nie mamy za bardzo wyboru.
Trochę dżaźnią dowcipy opowiadane przez strażnika pewnie każdej wycieczce, ale cóż… Jest nas siedem osób: 2 Francuzów, Finlandczyk - studiują w Buenos, dwie Argentynki i my.
Park jest naprawdę śliczny! Dość fajnym bajerem jest echo, powtarzające się 4-5 krotnie, a to dzięki pionowym ścianom, wysokim na 150m.
Krajobraz pustynny, nieco jak w Am. Północnej, w The Arches :)… Edukują nas też w “naskalnych wyżłobieniach” (jak to się nazywało?! ;))…
Wracamy stopem do Pitquia i stamtąd busem do La Rioja (7 ARS = 5.10 PLN). Gości nas przemiły Gonzalo (oczywiście z Gonzalezem pomyliłem ;)). Ma dwóch braci (m.in. Diego) i siostrę Veronicę. Przesympatyczny typ!

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaPatquiaTalampaya#

28.05.2008 (śr.)
La Rioja. Gonzalo

Ewa oddala rzeczy do pralni, dziś odebrała. Dzień organizacyjny: pranie, internet - czasami trzeba… Czyli właśnie to DLA WAS piszemy! ;)))
Całusy! Jutro do San Miguel de Tucuman, zaś Salta, a później… BOLIWIA!!! Wreszcie!!! :)))
Fotek brak, bo Internet zmienił koszulkę lidera (do tej pory najtańszy 1.50 ARS = 1.10 PLN, a teraz znaleźliśmy za 1.20 ARS, ale bez słuchawek), ale wolny straszliwie.
Na pocieszenie kilka fotek z treku w Andach z Claudio! Do tej pory najwyżej, jak byliśmy 4.200 m. n.p.m.!
http://www.cerros.cl/Pintor040508/index.htm [ponownie]

41 Chile Santiago, Valparaiso


Chile: Santiago, Valparaiso
Saturday, May 24th, 2008

Chile. Lo Vicuna

18.05.2008 (niedz.)
Lo Vicuña. Obispado (znaczy “biskupstwo” - kolejne po Rio Gallegos ;))

Dzień zakończenia kursu. Pobudka wyjątkowo o 4.40am, zamiast tradycyjnie o 4.00am, więc “żeśmyśmy się wyspaliśmy” ;)! Następnie mycie ząbków i dwugodzinna medytacja na dobry dzień (dzień dobry)! Następnie śniadanie gigant - trzeba było ze strony organizatorów wrzucić na stół wszystko, co zostało po kursie (a było tego dużo), a ze strony “pożeraczy” “nasycić” się na… jak najdłużej ;)! Należy wspomnieć, że potwierdziło swe przybycie ok. 70-u uczestników, a faktycznie pojawiły się 53 osoby. Pewnie żarełka nakupili na 70-tkę… - dobra nasza ;)! Opieszali dokonują naprawdę dobrowolnych wpłat na rzecz przyszłych kursów Vipassany (www.dhamma.com). Wszyscy “charlają” (czyli gaworzą) wesoło, no bo wreszcie można (po 9-10 dniach milczenia) ;)! Żegnają się wszyscy ze wszystkimi, ściskają, całują - jak na południowe kraje przystało. Jest milusi na maxa! My jeszcze pomagamy sprzątać nieco i wio do Putaendo (pół godzinki drogi - żebyśmy wiedzieli to wcześniej, to byśmy w ogóle nie czekali na “micro” (tak mówi się w Chile; w Argentynie natomiast autobus nazywają „colectivo”).
W Putaendo szok komunikacyjny - Internet! A wcześniej sms-y! Pamiętacie? Noble silencio (szlachetna cisza słowa, ciała i umysłu) :)! Zaraz po skończeniu, jak się okazało jednak buddyjskiego kursu, udajemy się do katolickiego kościoła („Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”?! ;)), a tam co?… To samo!!! Przesłanie wszystkich religii jest takie samo!!! Buddyzm i medytacja jawi sie mi bardziej indywidualne, Chrześcijaństwo bardziej kolektywne, ale pewnie do pewnego etapu - później już wszystko jest nienazwane… Mistycyzm, doświadczenie Boga, nirwana, oświecenie… Może to słowa, za którymi wydaje nam się, że skryte jest nie wiadomo co, a naprawdę wszystko jest proste i może wiele osób do tego doszło samemu, a szukają czegoś więcej bez potrzeby??… Wybaczcie małą dygresję - nie mogłem się powstrzymać… Jak to droga mi osoba mawia (pozdro M.P. ;)) “jest wiele dróg na szczyt” ;)!
Abstrahując od egzystencjalnych wynurzeń “przez łąki, przez pola” zawitalim ponownie do obispado, bo nam sie wysypał host w Valparaiso (Valpo) i mielim jeszcze zalegle sprawy. Po drodze byliśmy świadkami barbarzyńskiego popisu męczenia jałówek przez macho bydło-poganiaczy - fuj… W obispado już się wszyscy zmyli, więc mielim spokój i tu trochę przemilczę… Dodam jedynie, że pogoda niesamowicie współgrała z naszymi nastojami…

19.05.2008 (pon.)
Lo Vicuña. Obispado, namiot.
Zapomniawszy cudnego (Ewa pomaga: “cuchnącego” ;), choć wyprany) i będącego w częstym użyciu ręcznika z mikrofibry, jak i owszem galotów oraz super-ekstra “skarpetów” (zdobytych z punktów zebranych za tankowanie na stacji benzynowej ;)) udalim się wyjątkowo nie na stopa do Valparaiso. Autobus obwiózł nas tanio, ale za to po wszystkich przydrożnych chęchach…
Przykładowe ceny “micro” Putaendo - San Felipe - 400 CLP (2 PLN).
Polecamy wszystkim www.voipdiscout.com - darmowe rozmowy przez ok. 3 m-ce przez 3h z numerami stacjonarnymi, a z komórami taniej niż skype i oczywiście niż wszelka komunikacja stacjonarna w Polsce! Info od Poznaniaka-dusigrosza!
San Felipe - Valparaiso - 2.300 CLP (11.50 PLN).
W Valparaiso pogoda jak poprzednio, czyli deszczowo i zimnawo “crashujemy” się u Tatiany.

Chile. Valparaiso

20.05.2008 (wt.)
Valparaiso (potocznie “Valpo”). Tatiana

Na Vipassanie było ze sto słów-kluczy (pisanych wbrew zakazom po kryjomu w kiblu długopisem do wpisywania sie na sprzątanie, albo jak wszyscy spali, albo jak mięliśmy lux-”charlę” (pogawędki) po angielsku ;)). Ponieważ i tak padało, zajęliśmy się nadrabianiem zaległości. Uwierzycie, że naprawdę nie ma czasu na pewne rzeczy?! Powiecie: jak to?! Cztery miesiące wakacji!! Nic nie robią!! A wcale nie!!! Mnóstwo prozaicznych spraw do załatwienia, nie wspominając o “strategicznych” ideach! Tego dnia, x lat wcześniej świat miał to szczęście, że Ewa na nań przyszła! Mnie spotkało inne szczęście: z tej okazji skosztowałem empanady produkcji polskiej - “Made by Ewa”!
Żeby uczcić ten dzień, poszliśmy na winko (4.500+500 CLP = 25 PLN) do restauracji, gdzie po raz pierwszy mieliśmy okazję SŁYSZEĆ tango na żywo, a nie tańczyć! Super klimatyczna knajpa i obsługa takoż!
Organizacyjnie: bilety do kina w Valpo - przedpremiera (”Czwórka” Indiany jest!!) 2.900 CLP (14.50 PLN), studencki - 2.200 CLP (11 PLN), pon.-czw. - 2.000 CLP (10 PLN).

21.05.2008 (środa)
Valparaiso. Tatiana

To ci niespodzianka nam sie trafiła! Okazało się, że dziś jest dzień wolny w Chile! Jakiś tam “jenerał” przegrał bitwę morka badaj z Peru, ale spartaczył tak bohatersko, że nawet pani prezydent (tego ponoć konserwatywnego kraju) pofatygowała się do Valpo, a na przede wszystkim NASZĄ cześć ;). Przy tej okazji, ściągnęły wszelkiej maści regimenta z całego Chile, by sie nam ładnie zaprezentować - jako spóźniony prezent na “Ewowe” urodzinki!
“Za mundurem panny sznurem”, a tu nawet w defilu brały udział białogłowy! Piechoty, orkiestry, wszystko było - ładnie ubrane, maszerujące aż milo, tylko nieco zmoczone, ale i tak git!
Valpo to miasto położone przy morzu, całkiem “importantny” port. Leży na wzgórzach, które przecinają “ascensory” (windy naziemne jak na Gubałówkę). Miasto może się pochwalić niezgorszymi grafitti.
Nie możemy pojąc, dlaczego loty z Europy są wiele tańsze, niż z Am. Płd. … Najtaniej na razie udało nam się znaleźć lot z Limy (Peru) do Madrytu (Hiszpania) za 790 USD…

22.05.2008 (czw.)
Valparaiso. Tatiana

Spadamy znów autobusikiem (są zniżki dla studentów!) do Santiago de Chile (1.500 CLP - darmozjady, czytaj “studenty” ;); 2.000 CLP - praworządni “uiszczacze” podatków budujący Ojczyne i zwiększający PKB).
Santiago de Chile…
Ale tu tłok! Miasto nowoczesne, ale jakoś męczące… Prawdą jest, że przemieszczanie z jednego miejsca w inne zabiera wieki, a na dodatek w godzinach szczytu (czyli prawie zawsze) gniotą cię, jak przysłowiową sardynkę “puszkową” ;)…
W Chile nie ma tak świetnie rozwiniętej informacji turystycznej, jak w Argentynie… Dadzą mapę +- centrum i to na tyle…
Żeby się zorientować w bardziej odległych rejonach należy szukać gdzie?! … W książce telefonicznej oczywiście! Na końcu takowej są mapy bardziej szczegółowe…
Inne przydatne linki to:
www.transantiago.cl - komunikacja miejska
Informacja turystyczna:
www.lun.cl
www.turismoycultura.cl
www.sernatur.cl

Dla maniaków jest w Santiago szkoła choy lee fut (kung fu), ale akurat nie było treningów tego dnia, kiedy mięliśmy czas nawiedzić następców Bruce Lee…
Naprawiamy za 5.000 CLP (25 PLN) “spadnięty” aparat Ewy (serwis w centrum Nueva York 52, oficina 316, na którymś tam piętrze - jakby się naszym “następcom” coś złego ze sprzętem stało).
Kolejna misja to kupno butów… Jedne zostawiłem w El Bolson (chyba je wziął znajomy Argentyńczyk, bo NAPRAWDĘ jego były w gorszym stanie, niż moje - choć nie wiem, jak to możliwe). Wysłużone “adiki” wołają jeść i zasadniczo nie przepadają za deszczem - brzydko im się „odbija” i “jedzie” z paszczy ;)!
Tak więc nawiedziliśmy kilka sklepów outdoorowych (a wcale ich nie ma tak wiele, jakby się można spodziewać po siedmio milionowym mieście). Raczej koncentrują się w okolicach stacji metra linia czerwona “Escuela Militar”. Są to: “Just climbing”, ” La Cumbre” i “Andes Gear”. Ten ostatni stał się posiadaczem moich 76.900 CLP (385 PLN) - nie chciał dać zniżki (bufon jeden ;)), a ja rozkoszuję się nowymi Asolo z Gore-texem z podróbą podeszwy Vibram. Podsumowując chyba wiele taniej (o ile w ogóle) niż w Polszy nie jest, ale ponoć w Boliwii i Peru trudno dostać tak luksusowy sprzęt, a boję się, że “trzypaskowy szpan” może po drodze zastrajkować ;)…
W myśl zasady “lepiej późno niż wcale” Ewa otrzymuje “mikrowłóknisty” ręcznik, koloru “rojo” (czerwony) w miejsce trzech zgubionych ;)! (7.900 CLP = 39.50 PLN).
Lądujemy u Claudio (jaka miła rodzina, naprawdę z klimatem mega domowym; Claudio bardzo aktywny fizycznie - każdego dnia coś ćwiczy, a oprócz tego jeszcze pośpiewują sobie z chórkiem w domu rodzinnie! Bomba!).

23.05.2008 (pt.)
Santiago de Chile. Claudio

Tylko przyjechaliśmy po rzeczy i jadziem do Los Andes “micro” Ahumeda (jak dla mnie “Ahu-menda”, bo droga ;)) (2.900 CLP = 14.50 PLN) ze stacji Los Heroes. Pewnie z głównego dworca jest taniej…
Z Los Andes udaję się do obispado, bo niestety “zaginiątka” miały przyjechać do Santiago, ale się miejsce na małą reklamoweczkę w aucie nie znalazło i nie przyjechały… Czyli jak nie “góra do Mahometa, to… Wąsal do obispado ;)”… Kosztowało to chyba z 5h jazdy w tą i z powrotem i ok. 1.500 CLP (7.50 PLN). Warto było! Ręczniczek Fjorda Nansena i bielizna wytęskniona powróciły na prawowite łono - moje ;)!
Ewa w tym czasie przemierzała sieć!
W Chile są przynajmniej dwie fajne rzeczy: tanie winogrona (400 CLP = 2 PLN / 1 kg - w końcu (a może właśnie dlatego) wino jest też tanie, nie?! Tylko dlaczego tak nie jest w Argentynie?!) oraz małże (400 CLP = 2 PLN).
Dajemy na stopa (czyli tradycyjnie do pewnego momentu) do Rio Blanco (1.650 m n.p.m.) w Andach, przed przejsciem Libertador. Należy zaznaczyć, że mieliśmy szczęście: akurat tego dnia otworzyli przejście przez Andy. Wcześniej padało (tak, tak - tych butów w Santiago to w deszczu “szukalim”) i przejście było zamknięte. Napiszę prawie jak Wałęsa powiedział “i tak, i nie” – w odniesieniu do posiadanego szczęścia… Jednak aż tak wiele jego nie “mielim”, bo jesienią (a tu taka właśnie pora roku) na noc się przejście zamyka…
Nie pozostało nam nic, jak tylko czekać do rana, a tu “wykazalim” się zmysłem “bussinesowym” i za 8 USD oraz budzik Ewy (z małą usterka) mieliśmy łóżeczka w pokoiku, a nie materace w namiociku ;)! Pamietajta, na jakiej wysokości jesteśmy i że to Andy!!! Należy dodać, że mili ludzie nawet nas kawunią poczęstowali i bułą, a szczególnie nas rozczulili masełkiem gratis :)!

24.05.2008 (sob.)
Rio Blanco (8 USD i budzik Ewy ;))
Po sowitym wyspaniu się - dalej na stopa! Ślimakiem 30-kilka zakrętasów w górę i granica miedzy Chile i Argentyna w środku tunelu Libertador na wysokości badaj 3.200 m n.p.m. już za nami!
Trasa przez Andy jest meeega malownicza! Piękna dolina, super kolory gór, obok pozostałości po kolejce wąskotorowej wraz z mostami, tunelami, “cobiertami” (ochronami przed śniegiem). Przekraczając to samo przejście ok. 3 tyg. wcześniej, daje się zauważyć, że śniegu przybyło! Gdy są ciężkie warunki, zamykają przejście na kilka dni, a nawet tygodni! Mieliśmy szczęście, że my nie “musielim” czekać tak długo! Czekamy z naszym transportowym dobrodziejem około 1h na cle (super obskurne “comedory” - jadalnie, że o toaletach nie wspomne… Przy okazji wiecie, że się papiór przeważnie wyrzuca do kosza, nie do muszli?! ;)). Po kontynuowaniu drogi jeszcze przez jakąś godzinkę, kierowca nas informuje, że dopiero za 4,5h jedzie dalej…
No nic… Jesteśmy w Argentynie, po Andach, w Uspallata. Jest ciemno, nie mamy po co jechać do Mendozy, bo jakaś niejasna sytuacja z noclegiem, więc namiot w polu i do rana!

Chile: kurs medytacji Vipassana

Juz nie mam sily…
Poza tym to… Troche osobiste…
Polecam: www.dhamma.org (www.dhamma.com, chyba w jezyku hindu?;)
Jak znajdziemy pozniej troche czasu - nadrobimy!

35 Argentyna Chile Villa La Angostura, El Chocon, Neuquen, Lago Barreales, San Rafael, Mendoza, Santiago de Chile (Andy)


Argentyna / Chile: Villa La Angostura, El Chocon, Neuquen, Lago Barreales, San Rafael, Mendoza, Santiago de Chile (Andy)

24.04.2008 (czw.)
Villa La Angostura

Tego dnia po wspomnianym w poprzednim wpisie spotkaniu z Łosiami, ruszyliśmy do miejscowości Villa La Angostura, położonej ok. 100 km na północ od Bariloche. Wzięliśmy miejski autobus, który wywiózł nas 15 km za miasto i tam złapaliśmy stopa do tej malej, ale jak się później okazało, uroczej miejscowości. Wylądowaliśmy tam ok. 19, kiedy zaczynało być już naprawdę ciemno. Przez ok. 3 godziny włóczyliśmy się po mieście zachwycając się malowniczymi drewnianymi domkami, zajadając słodkości z pobliskich czekoladerii (:D). Ok. 22:00 wzięliśmy autobus jadący w pobliże campingu. Dotarliśmy tam już zupełnie po ciemku. W pobliżu zatoki, z widokiem na oświetlone miasto. Ponieważ właścicieli campingu ni widu ni słychu, uznaliśmy, że jest on zamknięty. Rozbiliśmy namiocik i zakładając nasze komplety nocne (dwie pary spodni, polar, kurtka, czapka i śpiwory) udaliśmy się na zasłużony spoczynek ;).

Argentina. El Chocon

25.04.2008 (pt.)
Neuquen. Ines

Rano - jeszcze po ciemku - złożyliśmy namiot i po krótkiej toalecie w jeziorku stanęliśmy na drodze łapiąc stopa do Neuquen. Słońce dopiero wschodziło oświetlając szczyty gór, a powietrze było przesączone zapachem ziemi . Udało nam się bardzo szybko zatrzymać samochód jadący do Neuquen. Po drodze jechaliśmy wzdłuż rzeki, która pokryta była niesamowicie gęstą mgłą, a w miejscach, gdzie dolina się rozszerzała, mgła kumulowała się tak bardzo, ze ledwo było widać słońce! Oj! Jak cudnie! Prawdziwy Ravenloft (dla fanów RPG ;)).
Ponieważ zakładaliśmy cały dzień na dostanie się do Neuquen, postanowiwszy zatrzymać się w miejscowości El Chocon, oddalonej o godzinę drogi od tego miasta. Znajduje się tutaj muzeum dinozaurów, z największym znalezionym do tej pory szkieletem mięsożernego stwora - Gigantosaurus Carolinii (większy od T-rexa!). Poszwendawszy się po okolicy, która kiedyś gościła budowniczych tamy, a teraz nieco przypomina miasto duchów, zjedliśmy coś w towarzystwie czerwonawych gór i niebieściutkiego jeziorka i ok. 17 złapaliśmy stopa z panem rzemieślnikiem do Neuquen.
W centrum, po zrobieniu zakupów i wrąbaniu przed sklepem wszechobecnego, niesamowicie smacznego, uzależniającego Dulce de Leche (toffi) z bagietka (przebija większość oferty w panaderiach), zostaliśmy odebrani przez Ines i zawiezieni do jej mieszkanka. Tam spotkaliśmy się z jej niezwykle sympatycznymi znajomymi :), niesamowicie zainteresowanymi Polska oraz wtrażoliliśmy najlepsze do tej pory empanady :)!

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaElChocon#

26.04.2008 (sob.)
Neuquen. Ines

W sobotę pojechaliśmy z Ines do klubu żeglarskiego, w którym trzyma ona swoja żaglówkę klasy Snipe (dla wilków szuwarowo-przybrzeżnych info). Mieliśmy zamiar trochę poszaleć po jeziorku, ale wiatr był tak silny, ze tylko nieliczni decydowali się na wypłyniecie, a nasz hościna do nich nie należała (bo my to spoko, byśmy poszli jak w dym! ;)). Spędziliśmy tam czas do wieczora, naprawiając żaglówkę i gawędząc milusio. A w domku obiadek i film wieczorem. Godzinę albo dwie zajęło nam szukanie i konfigurowanie napisów hiszpańskich do polskiego filmu Symetria, aż w końcu zaniechaliśmy tego pomysłu (bo synchronizacja nie stykała) i obejrzeliśmy wyjątkowo nieudany thriller ¨Pulse¨ :).

27.04.2008 (niedz.)
Neuquen. Ines

Tego dnia ok. południa wyruszyliśmy na zwiedzanie kolejnego muzeum dinozaurów - Lago Barreales. Ceny - jak to często w Argentynie bywa - zróżnicowane były w zależności od narodowości. Ostatecznie chyba 15 ARS “ponieśliśmy”. Idąc za przewodnictwem Argentynki (?) i popijając yerba mate, zapłaciliśmy jak mieszkaniec tegoż kraju (:)). Tutaj z kolei znajdują się szczątki największego (40 metrów długości!!!!!!) roślinożernego stwora epoki prehistorycznej. Pani przewodnik oprowadziła nas po pobliskim terenie, opowiadała o rodzajach skal, o procesie wydobywania i zabezpieczania szczątków. Na koniec zaopatrzyła nasz termos w gorącą wodę (80ºC jak się należy do mate:)).
Po dinozaurach przyszedł czas na winko :)! Pojechaliśmy na wizytę do pobliskiej bodegi (winnicy) - SAURUS, właścicielami której jest niemiecka rodzina Schroeder. Jest to jedna z nowocześniejszych winiarni. Opowiedziano nam o procesie produkcji wina i oczywiście na koniec poczęstowano kieliszkiem wyśmienitego wina musującego, a także Chardonnay i Malbec. Smakowało, a jak!

28.04.2008 (pon.)
San Rafael. Maria Julia & Leo

Skoro świt wyruszyliśmy do San Rafael. Mieliśmy tego dnia do zrobienia ok. 600 km. Zupełnie nam nie szlo ze stopem. W jednym miejscu prawie in the middle of nowhere przeczekaliśmy ok. 2 godzin, aż zatrzymał się w końcu wesoły pan camionero - “podaj winko” i zawiózł nas do miejscowości Gral. Alvear położonej 60 km od San Rafael. Jest tam ponoć jakaś kolonia Polaków, ale się po fakcie dowiedzielim… Stamtąd kolejny kierowca (strasznie nas ostrzegający przed stopem, lecz bardzo sympatyczny, nawet nas “poczęstował” swoim numerem i zapraszał do się) zawiózł nas wprost po drzwi domu Marii Julii i Leo.
Niezwykle zmęczeni, porozmawialiśmy chwilkę z naszymi gospodarzami i kima!

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaSanRafaelLosReyunosValleGrande#


Argentina. San Rafael, Los Reyunos, Valle Grande

29.04.2008 (wt.)
San Rafael. Maria Julia & Leo

Dzień relaksu i kolejnych bodeg (winiarni). Do południa pochodziliśmy sobie po San Rafael, ciesząc się słońcem i ciepełkiem. Miasto dosyć małe, z niska zabudowa, ale przyjemne choć nic specjalnego.
Po lunchu zostaliśmy zabrani przez naszych gospodarzy nad jezioro, obok tamy Los Reyunos, a później zostawieni przy jedynej w okolicy “szampanieri” o nazwie Bianchi. W Argentynie, w przeciwieństwie do Chile zwiedzanie winnic jest darmowe. Znawcami nie jesteśmy (choć się wyrabiamy), ale właściwie nie zachwyciło nas to wino, które nam zaserwowano. Wracając do domu zahaczyliśmy o jeszcze jedna bodegę - Jean Rivier (Szwajcar). Tym razem oprowadzający opowiadał niezwykle ciekawie o sposobie rozpoznawania wieku win, zawartości alkoholu, bukietu, smaku itp. Samo wino tez zrobiło na nas większe wrażenie :), niż serwowane w poprzedniej winnicy.
Z kolei wieczorem, po raz kolejny w ciągu naszej podróży, zaserwowaliśmy hostom polskie gołąbki :)!

30.04.2008 (śr.)
San Rafael. Maria Julia & Leo

Obudziliśmy się o 6.00, żeby zdążyć na pierwszy autobus do największej w okolicy atrakcji Valle Grande (Wielka Dolina). Byliśmy tam kolo 8:30. Słońce wschodzi tutaj późno, bo o ok. 8 i dzięki temu prawie codziennie można podziwiać piękne wschody, bez konieczności zrywania się w środku nocy! Prawie tak, jak na planecie u Małego Księcia :)! Tak wiec po raz kolejny usadowiliśmy się na tamie i zawinięci w kurtki, czekaliśmy na pierwsze promienie słońca, które wychyla się zza gór i daje nam trochę ciepła. Gdy już Słońce pojawiło się na niebie w całej okazałości, zrobilim upragniony trenindżek i pomaszerowaliśmy kilka kilometrów w dol doliny, znaleźliśmy odpowiednie miejsce na piknik i zostaliśmy tam aż do 14 :)! Stopem wróciliśmy do San Rafael, zatrzymując się po drodze w co ładniejszych miejscach. Była dopiero 16, tak wiec postanowiliśmy odwiedzić jeszcze kilka winnic w okolicy. Najpierw najbardziej znana w okolicy SUTER - jedna ze starszych. Zaskoczyło nas jednak to, ze wizyta przebiegła tak szybko i jakoś bez entuzjazmu - po prostu odklepane… Za to wina kosztowały od 4.7 peso! Skusiliśmy się na jakaś promocje win z 1985 roku (10 ARS), ale smak pozostawiał jednak dużo do życzenia… Trzeba było otworzyć je 5 godzin przed spożyciem, ale i to niewiele dało ;)…
Kolejna winnica nazywała się La Abeja. Nie wiem, czy to jakaś tendencja spadkowa czy co, ale tutaj wina smakowały chyba najgorzej ze wszystkich przez nas próbowanych.
Resztę wieczoru spędziliśmy w kafejce internetowej czekając na powrót naszych hostów.

01.05.2008 (czw.)
San Rafael. Maria Julia & Leo

Jaka tutaj w San Rafael piękna pogoda! Cieplutkie słońce, liście w kolorach jakie można sobie tylko wymarzyć: żółte (ale takie baaardzo żółte!), czerwone, różowe, purpurowe, karminowe, krwiste, bordo (nie wiem jakie jeszcze inne odcienie czerwieni istnieją ). Międzynarodowy dzień pracy, czyli laba :)! Hości nasi zaprosili znajomych i raczyliśmy się perillą (wołowina, wieprzowina i inne frykasy z rusztu). O 17-ej ruszyliśmy łapać stopa do Mendozy (220 km na północ).
Zatrzymał się kierowca ciężarówki i jego towarzyszka gotowi nas podwieźć do Mendozy. Ucieszyliśmy się bardzo, ale już po chwili zorientowaliśmy się, ze ciężarówka nie jedzie szybciej niż 45 km na godzinę. Trochę nam to było nie w smak. Jakoś w połowie drogi poprosiliśmy wiec, aby wysadzić nas. Zatrzymaliśmy się na stacji, w sąsiedztwie jakiegoś autobusu. Kierowca zapytany, czy jedzie do Mendozy na początku się opierał, ale później zgodził się nas zabrać. I to za free! Okazało się bowiem, ze jest to jakiś autobus zorganizowanej wycieczki. Dla nas bomba: skórzane fotele, film :)!
W Mendozie byliśmy ok. 20.30. Do 23 szukaliśmy adresu, gdzie mieliśmy ustawiony nocleg. W końcu Mendoza to duże miasto!

02.05.2008 (pt.)
Mendoza. Lea

Po raz kolejny pobudka skoro świt i przemy do Santiago w Chile. Gdzieś za miastem (Andy widziane w całej okazałości!) łapiemy pana z ciężarówką, który jedzie do stolicy Chile. Razem z nim przekraczamy Andy. Niesamowicie miły ten Chilijczyk, zaprawdę.. Droga wije się na wysokości 3,5 tysiąca metrów. Tam tez mniej więcej znajduje się granica argetyńsko-chilijska - w środku tunelu. Widoki takie ze zabiera dech w piersiach. Serpentyny drogi w gore i w dol. Po drodze wiedzie droga na najwyższy szczyt w obu Amerykach - Aconcaguę. Mijamy tez Punta del Inca, gdzie sto lat temu lawina “zamiotła” hotel, a oszczędziła kościół stojący obok - cud niby takowy… Zabawna (?) rzecz: na granicy, jeszcze po stronie Argentyny znajdują się toalety, płatne. Przy stoliku Starszego Sedesowego wisi kartka z cenami: Argentyńczycy 1 ARS, Chilijczycy 1,50 ARS. Okazał się bardzo łaskawy, bo od Polaków skasował tylko 1 peso arg.!
Przekroczyliśmy granice, ale nasz kierowca miał jeszcze do załatwienia jakieś papierkowe sprawy - cło - w okolicach miejscowości Los Andes (90 km przed Santiago). Powiedział, ze potrwa to ok. 1 h. Zdecydowaliśmy się poczekać wraz z nim. O 21 (po ok. 4 godzinach oczekiwań) okazało się, ze tej nocy już nie pojedziemy. Na szczęście strażnicy parkingowi nie mieli nic przeciwko rozbiciu namiotu. Poza tym parking zaopatrzony był w piękne łazieneczki z cieplutka woda, tak wiec postawiliśmy nasz dom tuz obok ciężarówki i wszystko gra ;)! Taka niespodziewana przerwa zawsze służy nauce hiszpana i studiowaniu przepastnego przewodnika ;)!

Chile. Santiago de Chile

03.05.2008 (sob.)
Santiago de Chile. Claudio

Rano zostaliśmy poinformowani, ze nadal trzeba nam czekać. Nie czekając (:) zebraliśmy plecaki i poszliśmy na drogę czekając na innego kierowce, który weźmie nas do Santiago. W dwie godziny (w przerwie na kawkę w niezwykle sympatycznej przydrożnej luncharni), byliśmy w stolicy. Oczywiście od razu uderzył nas jej ogrom i nowoczesność. Z daleka widać, jak nad miastem unosi się chmura smogu, tak mocnego, ze naprawdę ogranicza widoczność. Santiago de Chile jest bowiem położone w dolinie otoczone wysokimi górami, które utrudnia znacznie cyrkulacje powietrza.
Po przedarciu się przez miasto (ok. 2h), zalogowaniu się u hostów, prysznicu i obiadku, poszliśmy na spotkanie z Mateuszem, który obecnie podróżuje sobie z góry na dol Ameryki Południowej. Gadu-Gadu w parku, potem w pubie i do wieczorka zleciało :)!
By moc korzystać z autobusów miejskich w Santiago, należy kupić kartę magnetyczna za 1.200 CLP (ok. 6 PLN). Może ona tez służyć do poruszania się metrem. Doładowuje się ja. W autobusach nie ma możliwości płacenia monetami…

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ChileSantiagoDeChile#

04.05.2008 (niedz.)
Santiago de Chile. Claudio

Piękny dzień!!!!!! Rano wyruszyliśmy z Claudio na wyprawę w Andy!!!! Prawdziwe wielkie Andy! Celem naszym był szczyt El Pintor (malarz, nazwa wywodzi się od kolorowych zboczy góry), leżący na wysokości 4.200 m n.p.m. Niektórzy z nas jeszcze nigdy tak wysoko nie byli. Na wycieczkę jechała cala grupa ludzi z miejscowego klubu górskiego - Malaya. Wszyscy uzbrojeni w najlepsze markowe buty itd ;), tak ze się przeraziliśmy co to będzie.
Na początek wjechaliśmy na wysokość 3.000 metrów, droga niezwykle kreta. Ostrzeżeni zostaliśmy, ze ma 40 zakrętów (z wysokości 600 na prawie 3.000 metrów). Powiem jedno: ciężko było z naszymi żołądkami, kiedy już mieliśmy dość i czekaliśmy aż wysiądziemy z samochodu poinformowano nas ze….. zaraz zacznie się tych 40 zakrętów! A my byliśmy przekonani, ze zrobiliśmy ich już właśnie ze 100!! Na szczęście bez większych rewelacji dojechaliśmy na start naszej wędrówki i tam po jakimś czasie nudności ustąpiły. Akurat na zboczu tej samej góry odbywał się jakiś puchar w downhillu narodowy.
Wyprawa była przepiękna! Czasem w śniegu do kolan, wspinaliśmy się ok. 4 godzin, by dobić na szczyt. Widoki takie, ze slow brak, a wysokość daje o sobie znać. Szybko się męczyliśmy, serca kołatalo nam jak szalone i okropny ból głowy. Szczyt zdobyliśmy i to w niezwykle silnym słońcu i bezwietrznej pogodzie, tak wiec lepiej być nie mogło! Powrót do samochodu zajął nam ok. godzinkę, po mokrym śniegu zjeżdżaliśmy jak na nartach. Oczywiście miało to swoje konsekwencje: totalnie przemoczone buty, których suszenie zajęło 2 dni :)!
Wracając samochodem zaliczyliśmy powtórkę z karuzeli żołądkowej i jak tylko dobiliśmy do domu - wymiętoleni, zieloni i poskręcani - uderzyliśmy w drzemkę, bądź tez szorowanie paputów :)!
Wieczorem poszliśmy do kościoła na 20 i generalnie nie mieliśmy już sil tego dnia zrobić nic więcej :)…

http://www.cerros.cl/Pintor040508/index.htm

05.05.2008 (pon.)
Santiago de Chile. Claudio

Na 11 umówieni byliśmy z Mateuszem, tym razem na zwiedzanie miasta. Po raz kolejny straciliśmy 1,5 godziny na dojechanie w umówione miejsce. Tłok w autobusie, chwila nieuwagi i stało się (vide początek posta)…
Pospacerowaliśmy po mieście zgodnie z zaleceniami przewodnika. Zaczynając od wzgórza Santa Lucia, zataczając swego rodzaju kolo, które przebiegało przez najbardziej popularne ulice Santiago. Tak szczerze powiedziawszy, to w tym sześciomilionowym mieście nie ma nic ciekawego do obejrzenia, z turystycznego punktu widzenia. Dużo sklepów, dużo ludzi, daleko wszędzie jak cholera… W poniedziałki muzea zamknięte. Tak zeszło nam do wieczora, kiedy to ze zdumieniem stwierdziliśmy, ze nawet w poniedziałki tutaj na ulicach Santiago jest tłoczno i głośno po zmroku.

06.05.2008 (wt.)
Santiago, Chile. Claudio

Czas opowiedzieć, co się działo przez ostatnie 2 tygodnie [posty od 24.04 do tego dnia - MW]. Dziś “bez trzymanki”, czyli materiałów pomocniczych w postaci kalendarza, ponieważ dziwnym trafem się gdzieś “zadział” wraz z dwoma kartami płatniczymi… Zgubiłem, czy to kieszonkowcy autobusowi w Santiago de Chile są tacy dobrzy - chyba się nie dowiem ;)… Ważne, ze cali jesteśmy, a bez kalendarza (nieodżałowane “myśli”) i kart sobie poradzimy i tak!
Zdjęć na razie brak, bo coś nie działa picasa… Prosimy o wybaczenie…
Jutro jedziemy na kurs. Nie będzie z nami możliwości kontaktu, aż do 18-ego maja (ani komórka, ani mail).

34 Argentyna Gaiman, Dolavon, Esquel, El Bolson (Koty w worze ;)), Lago Puelo, Bariloche


Argentyna: Gaiman, Dolavon, Esquel, El Bolson (Koty w worze ;)), Lago Puelo, Bariloche

11.04.2008 (pt.)
Trelew. Julian

Wybyliśmy na autobus do pobliskiej miejscowości Gaiman, która słynie ze swoich tradycji walijskich. Dotarcie na dworzec autobusowy zajęło nam około półtora godziny… A był to tak: najpierw chcieliśmy ulżyć sobie i pojechać autobusem miejskim na dworzec autobusowy. Należy zaznaczyć, że w naszej okolicy przystanek autobusowy był nieoznaczony, co znaczy, z mógł się znajdować gdziekolwiek na drodze ;). Po jak dla nas dostatecznym oczekiwaniu na autobus, stwierdziliśmy, że może to jednak nie tu i poszliśmy na główną ulicę, gdzie przynajmniej widzieliśmy, ze owe autobusy (jakoweś) tamtędy jeżdżą. Po drodze oczywiście minął nas spisany na straty miejski krążownik publiczny ;)… Po dojściu na ulice główna, okazuje się, ze autobusy maja trasy nieco zakręcone i wcale tak popularne miejsce jak dworzec autobusowy nie jest popularnym miejscem ich postoju. Należy dodać, ze linii autobusowych nie jest wiele - ok. 5-u… Po raz kolejny uciekł nam autobus - po prostu nie zatrzymał się na przystanku! Zasada jest, ze się macha na autobus, prawie jak na stopa, ale i to nie pomogło… Następnie okazało się, ze musimy iść na inny przystanek, co tez uczyniliśmy. Po kolejnym oczekiwaniu przyjechał nasz upragniony środek transportu (1.25 ARS/os.) ! Przewiózł nas przez wszystkie możliwe chęchy w Trelew i dowiózł jakimiś podziemiami do dworca. Uff… Informacja praktyczna: nie ma rozkładu jazdy, ani tras autobusów na przystankach, a na dodatek trzeba mieć odliczone monety, których nie chcą wymieniać często… Wniosek: jednak but, nie ważne z jakim plecakiem - najlepszy!
Bierzemy autobusik do Gaiman (localsi się śmieją, ze to miejscowość gejów - gay-man ;)) (2.60 ARS/os.).
W GAIMAN są tzw. casas de te (domy herbaty), gdzie się kasuje 35 ARS/os. i można dudlać herbę i wtranżalać ciacha do oporu (otwarte od ok. 14 do 20). Miasteczko jest malutkie, ale urocze: jest najstarszy dom w mieście do obejrzenia (T-ksztalt), capilla vieja (stara kaplica), colegio Camwy (pierwsza wyższa szkoła w Patagonii) - niby nic specjalnego, ale przyjemnie ogólnie - spokój, cisza (może przez przerwę sjestową ;)). Z bonusów można tez obejrzeć zarejestrowane w Księdze Rekordów Guinnessa El Desafio Park (pseudo muzeum z odpadków) za 10 ARS, ale czuliśmy się w foyer, jak w śmietniku i zrezygnowalim…
Chcieliśmy się nieco dalej przedostać od Trelew, niż tylko 20 km, ale nie mieliśmy tyle szczęścia . Podjechaliśmy jedynie kolejne 20km do DOLAVON, na stacje benzynowa.

12.04.2008 (sob.)
Dolavon.

Na stacjach jest pewne przydatne urządzonko, do pobierania wody do mate (80 st. Celsjusza) w kształcie mate (naczynia do picia mate, swego rodzaju kubek, bądź filiżanka).
Złapaliśmy mega wykończonego kierowce ciężarówki, który dowiózł nas aż do Esquel, czyli tam gdzie chcieliśmy, ale z małą przygodą, mianowicie zasnęło mu się na sekundkę za kierownica… Należy wspomnieć, że w Argentynie kierowcy ciężarówek naprawdę ciężko pracują… Nie ma tu, a przynajmniej nie są przestrzegane normy czasu pracy kierowców, mimo, ze auta posiadają tachometry… Z powodu przemęczenia kierowców oraz monotonii na drogach (pamiętacie 700km od jednej miejscowości do innej na Ruta Numero 3?! ;)), zdarza się bardzo dużo wypadków drogowych… Bardzo się cieszymy, ze nie uczestniczyliśmy w takowych… Jah bless!
Po drodze z Gaiman do Esquel można oglądać tamę - Dique Florentino Ameghino. Widoki w poprzek Patagonii tez są niczego sobie!
Dowiedzieliśmy się m.in., ze w Misiones - prowincji na północy Argentyny - Polacy całkiem nieźle sobie radzą produkując mate np. Pipore, Rosaonte - pamiętajcie, jak będziecie w Argentynie, by wspierać potomków naszych ziomków!
W deszczu i zimnie dobijamy do Esquel, do Omara :)!

Argentina. Esquel

13.04.2008 (niedz.)v
Esquel. Omar

Nasz sympatyczny leśnik bierze nas do Parku Narodowego Los Alerces, gdzie ma swa hacjendę przeurocza (cala w drewnie, na samym jeziorem Futaleufquen, które to na Peninsula Valdez określone było najpiękniejszym jeziorem w Argentynie - wiadomo - opinia subiektywna, jak każda opinia). Pogoda dodaje chęci do życia: z deszczu i śniegu wczoraj, dziś słońce aż trzeba oczy mrużyć!
Udajemy się na mały spacerek do wodospadu, podziwiamy szczyty w śniegu (mieliśmy na północy szukać słońca, ale przy Kordylierze jednak jest zimno… ;)), wcinamy mięsko z kominka i delektujemy się leniwa niedziela. Po sytym obiadku kolejny spacerek wzdłuż wybrzeża jeziora, by spalić co nieco ;)!
Jakbyście chcieli dojechać po sezonie do Parku Narodowego Los Alerces (takie drzewo), to należy pamiętać, ze autobusy podmiejskie jeżdżą jedynie w weekend oraz środę. Są tam darmowe miejsca kempingowe, ale dla nas było za zimno, a park i tak odwiedziliśmy :).
Generalnie polecamy po przyjeździe do jakiejkolwiek miejscowości udać się do informacji turystycznej, która naprawdę super działa w Argentynie. Po powrocie do Esquel wybraliśmy się na milongę, która zwyczajem południowców miała się zacząć o 21, a zaczęła ok. 22-23, ale w tym czasie rozkoszowaliśmy się winkiem- pycha za 15 ARS w lokalu (Killarney). Fantastyczne są te argentyńskie potańcówki - widać, że ludzi naprawdę cieszy sam taniec, są dobrzy niesamowicie do tego, przyjaźni i nie śmieją się za bardzo, jak my stawiamy swoje pierwsze kroki na tym niełatwym gruncie (choć idzie nam coraz lepiej, proporcjonalnie do wypitego wina ;)).

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaEsquel02#

14.04.2008 (pon.)
Esquel. Omar

Troszkę się grzebiemy, ale ostatecznie ok. 13 wybywamy na szlak zobaczyć Laguna La Zeta (proszę, jak nasza waluta jest popularna w Argentynie ;)!). Szlak ma ok. 4km i idzie się ok. 1 h. Jeziorko jest bajeczne, szczyty gór w śniegu, cieplutko, choć rześko, a na dodatek w tle nadziera się bez skrepowania, w rytm muzyki folclore, mieszkaniec pobliskiej chatki!
Udajemy się tez na pobliskie wzgórze (ok. 2h) skąd pięknie widać Esquel położone w dolinie, osłonięte w czterech stron górami (gdzie się nie spojrzy - góry ;)) - Canadon de Borquez.
Raczymy naszego gospodarza podróżniczym posiłkiem i ny-ny :)!

16.04.2008 (śr.)
Esquel.

YouTube służy nam za nauczyciela tango i ok. 13 wybywamy na autobus dalekobieżny, który nas zostawia przy drodze na El Bolson (5 ARS/os.). W try miga (?) łapiemy stopa z przemiłym panem, który zajmuje się sprzedażą głogu (ponoć ma więcej witaminy C , niż cytryna) i za dwie godziny jesteśmy w El Bolson.
Jeśli dziwi Was tytuł tego posta, to dodam, ze bolsa znaczy po hiszpańsku worek, końcówkę -on dodaje się, by podkreślić, ze coś jest duże, a kot miał być na zdjęciu ;)…
Pomiędzy Esquel, a El Bolson kilkadziesiąt km ziemi należny do firmy United Colours of Benetton, która to hoduje tu swoje owce na materiał do produkcji odzieży ;)!
W El Bolson we wtorki, czwartki oraz niedziele odbywają się targi wyrobów lokalnych artystów (feria artesanal) : biżuteria, dżemy, browarki (nieco drożyzna).
Udajemy się do Federico, który pozwolił nam rozbić namiot siebie w ogródku :)!

Argentina. El Bolson, Lago Puelo

16.04.2008 (śr.)
El Bolson. Federico

Dziś wspinamy się do schroniska (refugio) pod Piltiquitron, które znajduje się 13km od drogi asfaltowej (taxi 50-60 ARS) , następnie trzeba dojść jeszcze ok. 1h. Po drodze mija się rzec można galerie w środku lasu - niesamowite rzeźby w drewnie w naturalnym środowisku (Bosque Tallado). Schronisko jest mega klimatyczne (SeTKowicze widza o czym pisze, których to przy okazji serdecznie pozdrawiamy i zapewniamy o pamięci przy każdym treku ;)) - wszystko jest bardzo prymitywne, ale są samowystarczalni, produkują swoje przetwory, żyją z turystyki, ale nie ma takiej komerchy ohydnej i zdzierstwa, jak potrafi się zdarzyć w rodzimym kraju… I cały rok sobie tam siedzą…
U Federico zatrzymała się tez Montserrat, która to informuje nas, ze w El Bolson istnieje komuna żyjąca wg tradycji Majów (comuna maya z Lee Mayer). Dla chętnych za 20 ARS spanie i wyżywienie.
Wieczorem udajemy się obejrzeć trening Pa Kua, stylu kung-fu. Ogólnie bardzo ciekawy trening: podzielony za bloki 10 min., w sumie trwa 1h, ale jest bardzo intensywny. Uczniowie świecą dyscyplina, są elementy uderzane, ale tez samoobrona, dźwignie, forma tai chi. Ogólnie bomba! Okazuje się jednak, ze ostatni autobus (urbano) do miejsca gdzie mieszkamy jest o 20 :/ (w niedziele w ogóle nie jeździ!), wiec skazani jesteśmy na remis (tutejsza nazwa taksówki).

17.04.2008 (czw.)
El Bolson. Federico

Po bojach własnych jedziemy z Federico do Wharton remisem za 23 ARS.
W El Bolson trudno dostać się do podnóża szlaku, raczej trzeba korzystać z usług taxi…
Zaczynamy treking o 9:00 i za godzinkę jesteśmy już za dwoma mostami rodem z filmów z Indiana Jonesem (10:00). Stamtąd już tylko 1,5h do super ślicznego kempingu La Playita (wraz z otwarta chata, pełna wszelkiego rodzaju sprzętów - klimat pionierski - refugio), a za kolejne 0.5h odbijamy do Cajon del Azul - dla mnie najbardziej zadbanego i bijącego pozytywna energia schroniska (refugio) w całym rejonie El Bolson. Mieszka tam przez cały rok, od chyba 28 lat pan, który wybudował refugio, posadził sad, uprawia ogród i jest bosko - sielana. No cóż, ambitnie jednak po posiłku dajemy znów, do najdalej położonego schroniska Los Laguitos (5:45 z Cajon). Po drodze jest Puesto Horqueta (obóz pasterski) oraz paskudne dla moich Conversów mokradła… W schronisku ok. 18:30 wita nas Sergio, znajomy naszego gospodarza i zostajemy na noc za 25 ARS/os. Spotykamy tez Christiana ze Szwajcarii, który pomaga 3-em gaucho budować nowe schronisko. Ogólnie można się na wolontariusza zahaczyć i ogólnie wszędzie budują nowe schroniska (prawie ;)).
Schroniska są super! Może dlatego, ze po sezonie i jesteśmy tylko my i para piechurów z Bariloche, plus obsługa i cieśle. Śpi się na poddaszu (ciepło idzie do góry), grzeje się piecem (trzeba uważać, by ogień nie zgasł), w piecu pieką chleby, nad nim susza się śmierdzące syrki wędrowców, a na suficie podynduje kawal krowy złapanej i ubitej przez gauchosów (a należącej do innego hombre ;)). Jasnym jest, ze latrynka nieco oddalona. Mimo tych wszystkich “basiców” można np. wziąć prysznic ciepły i posłuchać radia (maja akumulator ;)! Wieczorem Sergio męczy gitarę i raczy nas smutami po “castellano” (taki dziad brodaty ;)).

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaElBolsonLagoPuelo#

18.04.2008 (pt.)
Los Laguitos (25 ARS/os.)
Ponieważ padało postanowiliśmy nie iść do lodowca i jezior (ok. 2h w jedna stronę do każdego) i o 10:30 zaczęliśmy schodzić ta sama droga, którą przyszliśmy (nie ma innej ;)). Za 6h godzin (ok. 16:30) byliśmy w Retamal, gdzie spotkaliśmy wolontariusza Kanadyjczyka pomagającego przy budowie schroniska (deja vu, co?!). Schronisko klimacik, aż milo. Zapomniałem dodać, że w wielu z tych schronisk goszczą Cię darmową (nie tak jak w Polszy za 5 PLN) herbatką, bądź mate na dzień dobry - jakie to miłe po wyczerpującej wędrowce! Zabawiliśmy tam nieco, bo było milusio (do 18:15). Stamtąd już tylko pół godzinki (18:45) do Cajon del Azul, gdzie po zobaczeniu po raz pierwszy wiedzieliśmy, ze koniecznie trzeba się tam zatrzymać! Właśnie wrócił z dołu Tilio - właściciel, na koniu,w poncho, z ekwipunkiem niesionym przez osła :)… W schronisku poza localsami byliśmy tylko my! Śpi się pokotem, w sali wieloosobowej. Dziś było pięknie - nie było paskudnych chrapaczy (zmora schronisk) ;)!
Btw: można dojść z Los Laguitos do Encanto Blano - sama przecinka ponoć zajmuje 7h…

19.04.2008 (sob.)
Cajon del Azul (27 ARS/os. + 3 ARS/prysznic)

Z Cajona ruszyliśmy na szlak o 10:30 i przez ponad godzinę szukaliśmy zejścia na Natacion… Okazało się, że wystarczyło iść ok. 300 za szeroką drogę, gdzie kiedyś chyba był most (tak było na mapie) i skręcić w ścieżkę oznaczona HA i strzałką (Hielo Azul). Wszystko by było ok, gdyby nie fakt, ze zejście było zaznaczone przy innym moście… Rada: nie ufajcie zbytnio darmowym mapkom ;)! Droga do Natacion miała zająć ok. 5h, 400m podejścia ostrego i jakieś strumienie, a byliśmy na miejscu o 15:15 (3h+błądzenie) i strumienia ani widu, ani słuchu ;)! Natacion jak zapowiadano, tak było - puste! To dobrze: nie trzeba płacić! I jaka mila niespodzianka schronisko rzec można w pełni wyposażone: drewno jest, woda w strumyku, przypraw bez liku, a na gorze bonusy! Zawitał do nas Gabriel, Argentyńczyk, który podróżuje już cztery miesiące, a zaczynał za 600 ARS w kieszeni. Stwierdził, ze nie chce już studiować informy (super mu nie szlo - 1,5 roku w trzy lata) i do końca życia chce podróżować ;)! W każdym razie pomógł nam rozpalić ogień i zaczęło się wielkie gotowanie: chleb, papas i tortas fritas i co popadnie! Ale było zabawy! No i nieco oparzeń… W nocy wiało tak, ze myśleliśmy, ze schronisko przewróci (w oknach zamiast szyb - folie)… ale ciepło. A na dworze księżyc w pełni. Gdy wychodził zza chmur, mieliśmy wrażenie, ze ktoś światło zapala :).

20.04.2008 (niedz.)
Natacion.

Wybyliśmy pałaszując resztki z dnia poprzedniego ok. 10:00 i za 45 min. byliśmy w Hielo Azul. Musi tam być super latem, przy ogniskach, w cieple wieczory - teraz deszcz i pusto, ale i tak czuć rootsowy klimat! W 2.5h docieramy do rzeki Rio Azul, która naprawdę jest niebieściutka! Stamtąd już tylko 45 min. do drogi (ripio - droga szutrowa), gdzie i tak nie ma transportu, wiec drałujemy. Nasz przyjaciel od remisa ma wyłączona komórę, ale za to jeżyn po drodze mnóstwo! Ludzie są tu tak sympatyczni, ze nawet nie chcieli by im coś płacić za możliwość zadzwonienia po taksówkę - dzięki!
Nasz trek kończymy jadąc na stopa przyklejeni do tylu jeepa, z plecarami!
Tak w ogóle, to górki są tu piękne, ale przyznam szczerze, ze jak się trafi pogoda i nie ma rzeszy turystów (innych niż my, oczywiście), to nasze rodzime górki tez są niczego sobie! Ok, nie ma lodowców, ale płat śniegu trafi się od czasu do czasu ;). Rożnica jest tu taka, ze praktycznie wszystkie rodzaje polskich górek da się zaliczyć na jednym treku!
Te śliczne dni zakończyliśmy mszą w kościołku, gdzie potwierdziło się, ze pobliskie miejscowości okupują polscy księża :)!
Miejcie oczy szeroko otwarte w panaderiach - są po prostu boskie! Tyle smakołyków i to za całkiem rozsądne pieniądze! A jak się trafi jakaś okazja, to można wyjść z siata łakoci za jakieś 4 ARS! Mniam! I popitka na stacji - darmoszka ;)!

21.04.2008 (pon.)
El Bolson. Federico

Dzień odpoczynku, komputerka, chill-out’u i ogólnej laby :)!

22.04.2008 (wt.)
El Bolson. Federico

Wycieczka do Lago Puelo oddalonego o ok. 15km od El Bolson.
Miejscowość jest cudowna: nie jest jeszcze tak turystyczna jak El Bolson, ale ma gigantyczny potencjał: także otoczona górami, ma jezioro, czego brakuje w El Bolson, podobnie jak w El Chalten właśnie się buduje (droga główna - avenida principal już jest, boczne drogi w budowie).
Odwiedzamy Mirador de las Lechuzas. Zasadniczo proponowane w informacji parku szlaki można zrobić ponoć w 3h, wiec nie jest to jakieś specjalne wyzwanie, ale widoczki i lasy (z jednego korzenia wychodzi kilka konarów tworzących jedno drzewo) są bomba!
Od Rio Gallegos poszukujemy polskich księży. Słyszeliśmy, ze w tej okolicy (Lago Puelo, El Hoyo, Epuyen, Esquel) są! Ponoć wielu!! Znajdujemy kaplice, ale niestety nikogo nie zastajemy… Czekamy nieco, zostawiamy karteczkę i do El Bolson.
Pierwszy raz poza granicami naszego pięknego kraju udaje się (emergency) do stomatologa i na przekór moim obawom jest bezboleśnie i bez rwania nerwów (raz już miałem - aua… ;)). Za plombeczkę dość skomplikowana w moim mniemaniu place 90 ARS i liczę, ze ubezpieczenie pokryje.
Tak jak nigdy nikt do mnie prawie nie dzwoni na komórkę argentyńską, tak właśnie w czasie wizyty u dentysty dzwoni o. Jacek.
Umawiamy się na następny dzień w Lago Puelo.
Próbujemy robić pranie w argentyńskiej “Frani”, zimna woda - nie polecamy - pachnie pięknie, ale ubrania wyglądają gorzej niż przed praniem: do błotnych plam po treku dołączyły białe - od proszku ;)!

23.04.2008 (śr.)
El Bolson. Federico

Pakujemy się i z bagażami podążamy do Lago Puelo. Przed 12 udaje nam się tam dotrzeć (ach, jakie fajne stopy mieliśmy ostatnio! na pace, na pick-upach, open-air).
Spotykamy dwóch PRZEsymaptycznych księży Redemptorystów (a miało być z poprzednich informacji ok. ośmiu - oktolokacja lub podwójna kwadrolokacja?! ;)) - ojciec Jacek oraz Marcin.
Podejmują nas prezentując pierwszą do zdobycia zdolność misjonarza opanowana w perfekcji - gotowanie: pyszny rodzimy rosołek, kurczak z frytkami, suróweczka, ciacha, kawa - pycha! Dzięki!
Cudownie jest porozmawiać z rodakami! Wymieniamy nasze doświadczenia podróżnicze i ostatnich miesięcy.
Ojcowie zaczynają pionierska prace. Mają jej dużo, ale tez ogromny potencjał i mam wrażenie, ze duże poczucie bycia potrzebnym! Trzymamy kciuki! Mieszkają w uroczym domku, a docelowa placówka w budowie (oby przed zima skończyli).
Po uczcie dla ciała, przyszła kolej na ducha - DZIĘKI!
Podziwiamy, troszkę zazdrościmy, choć wiemy, jak wielkie to wyzwanie! Mega pozytyw!
Stopujemy z “jefe gordo” do Bariloche i po zalogowaniu się w hostelu (ale wielkie to Bariloche, kempingi zamknięte, albo za siódmą górą i rzeka ;)) Ruca Huenet odwiedzają nas Losie (znajomi z Torres del Paine). Spędzamy wesoły wieczór ku braku jakiegokolwiek aprobaty ze strony obsługi (jakieś mało elastyczni byli ;)).
Boski dzień!!!

24.04.2008 (czw.)
Bariloche. Hostel Ruca Huenet 25 ARS/os. (inkl. śniadanie)

Bariloche jest nieco za duże dla nas, ale spędzamy mile południe z Łosiami przy naleśnikach i winku, a do tego powidełka i mikstura z kasztanów - mniam!

33 Argentyna El Calafate (Glaciar Perito Moreno), El Chalten (Fitz Roy, Cerro Torre), Trelew (prowincja Chubut) - runda druga ;)!


Argentyna: El Calafate (Glaciar Perito Moreno), El Chalten (Fitz Roy, Cerro Torre), Trelew (prowincja Chubut) - runda druga ;)!

02.04.2008 (śr.)
Puerto Natales (po zrobieniu pętli 7 dni w Parku Narodowym Torres del Paine). Hostel przy kempingu dormitorium 5.000 => 4.000 => 3.500 peso ch. / os., bez śniadania
Ok. godziny 13 zebraliśmy się z hostelu (serdecznie polecamy, zaraz obok kempingu; 2.500 => 2.000 CLP/os.) i o 14 stanęliśmy na drodze do Rio Turbio, gdzie znajduje się granica chilijsko-argentyńska (Paso Dorothea). Coś niestety kiepsko nam szlo tego dnia łapanie stopa. W ciągu pierwszych czterech godzin udało nam się posunąć zaledwie o 30 km (ale w tym przekroczyliśmy dwie granice)! Starczyło na dostanie się do Rio Turbio. Tam, gdy już zaczynaliśmy wątpić, czy tego dnia dojedziemy do El Calafate, szczęście się do nas uśmiechnęło! Zatrzymał się samochód, który zawiózł nas wprost do celu - El Calafate. Znaleźliśmy camping (ciepła woda, brak osłoniętej budki, ale są śliweczki za darmo ;)) i po krótkich negocjacjach ceny stanęło na 10 peso za osobę (z 12 ARS/os.) - przy hostel Jorgito :). Kemping miejski był już zamknięty (początek kwietnia).

Argentina. El Calafate. Glaciar Perito Moreno

03.04.2008 (czw.)
El Calafate. Camping Jorgito (12=>10 ARS/os.). [Perito Moreno]

Mieliśmy plan, aby dotrzeć tego dnia do Parku Narodowego Los Glaciares, gdzie ogląda się lodowiec Perito Moreno. Po raz kolejny nie spieszyło nam się ze wczesnym wstawaniem. Przy śniadanku porozmawialiśmy bardzo milo z poznana Polka (pozdrowienia dla Magdy!), dowiadując się rożnych nowych ciekawostek :)! Chcieliśmy dojechać do Los Glaciares do wieczora, spędzić tam noc na jakim campingu, a rano zachwycić się z bliska tym gigantycznym lodem. Mieliśmy zamiar zachwycić się naprawdę baaardzo rano. Wskazówka zasłyszana od Francuza w Puerto Natales: do 7 i po 21 można wejść za darmo do parku (inaczej trzeba płacić 40 ARS, co jest równe 28 PLN).
Spakowaliśmy namiot, śpiwory, kilka podstawowych rzeczy i ruszyliśmy łapać stopa. Oficjalny transport to 60 ARS/os. w dwie strony (limitowany czas pobytu). Zatrzymała się bardzo mila trojka ludzi (Ugne - Litwa, Martin - Hiszpania i jego mama - Arg.)
i razem z nimi pojechaliśmy do parku. Pogoda była deszczowa i wietrzna, a do tego zimno, dlatego zaniechaliśmy nocowania w parku. W okolicach słynnego Perito Moreno spędziliśmy ok. 4 godzin, mimo niepogody (deszcz, wiatr i zimno). Jest to lodowiec cały czas pracujący, słychać co jakiś czas coś niczym grzmotnięcia i zobaczyć można jak do wody wpadają odłamujące się od ścian wielkie kawały lodu. Perito ma ok. 55-60 metrów wysokości i rzeka lodu ciągnie się 14 km. Dziennie przyrasta ok 20cm. Kiedy dobija do brzegu, nie mogąc dalej przyrastać, przybrzeżny jego fragment, pęka. Ostatni raz zdarzyło się to w 2006 roku i teraz oczekuje się tego zdarzenia ponownie. Milo było stać w odległości ok. 50 metrów od takiego kolosa!
Zaskakujące było to, ze lodowiec naprawdę jest niebieski! Jak na złość w ta mroźną pogodę popsuło się ogrzewanie w aucie (6,5 stopnia), a na kempingu brrr… Wieczorem wróciliśmy na camping, aby dnia następnego ruszyć do El Chalten.

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaElCalafateGlaciarPeritoMoreno#

04.04.2008 (pt.)
El Calafate. Camping Jorgito (12=>10 ARS/os.)

El Chalten znajduje się o 220 km na północ od El Calafate i znana jest jako narodowa stolica trekingu. Autobusy są tam drogie (60-70 ARS w jedna stronę). Mały ruch. Z El Chalten bardzo drogo droga krajowa nr 40 dostać się na północ (do Bariloche ok. 270-300 ARS). Część drogi to tylko żwir i brak asfaltu. Stopa udało nam się złapać po ok. dwugodzinnym czekaniu z punktu kontrolnego policji. Śmieciarka się zatrzymała (!) i kierowca zabrał nas tam gdzie zmierzaliśmy jechać, bagaże wrzucając na pakę ;)! Jadąc do El Chalten już z daleka można podziwiać przecudowny masyw górski Parku Narodowego Los Glaciares, zawierający takie szczyty jak Cerro Torre czy Fitz Roy. Widoczność była bardzo dobra, dlatego przez ostatnia godzinę jazdy chłonęliśmy widoki. Miasteczko położone jest w dolinie górskiej. Jest maleńkie i dopiero co powstaje (liczy sobie zaledwie 25 lat?!). Jak słusznie zauważono wygląda jak jeden wielki plac budowy. Buduje się tutaj sklepy, pocztę, hotele, pensjonaty, drogi. Czasem stoi już szyld hostelu, za którym jednak dzielni robotnicy remontują jakaś ruderę ;)! Nie można jednak zaprzeczyć, ze położenie El Chalten jest cudowne. Ponieważ było zimno bardzo zdecydowałam, ze idę do hostelu. Ceny wahały się od 30-40 peso za noc (21-28 PLN) w cztero- i więcej osobowym pokoju. Ze zniżką Hosteling International (HI) zapłaciłam za noc 27 peso = 20 PLN (hostel nazywa się Condor de los Andes i polecam bardzo). Michał twardo został na darmowym campingu. W El Chalten są takie dwa, jeden przy wjeździe do miasta, a drugi przy wyjeździe.

Argentina. El Chalten

05.04.2008 (sob.)
El Chalten. Hostel Condor de los Andes / Darmowy kemping Confluencia

Pogoda ładna. Zrobiliśmy sobie krótkie treki w okolicy, planując następnego dnia zapakować się w małe plecaki i zrobić dwudniowy trek z noclegiem. Wieczór spędziliśmy w hostelu ciepło, milo i przyjemnie. Znów spotykamy Łukasza&Asie i pospołu obalamy Pina Colade (8 ARS)! Po wyjściu z hostelu w drodze do namiotu okazuje się, ze pada śnieg (ups!)!

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaElChalten#

06.04.2008 (niedz.)
El Chalten. Hostel Condor de los Andes / Darmowy kemping Confluencia

Deszcz, wiatr i zimno :(. Z planów nici. Spora cześć dnia przesiedzieliśmy w hostelu, podobnie jak reszta jego mieszkańców. Odwiedziliśmy Centrum Informacyjne o Parku (codziennie 9-17), które serdecznie polecam. Dużo ciekawej ekspozycji (historia zdobywania Fitz Roy i Cerro Torre, dużo o faunie i florze oraz wspinaczce ogólnie), o 15.00 wyświetlane są filmy o tematyce regionalnej, bardzo mila obsługa (zgodzili się puszczać dla nas filmy poza kolejnością ;)). Zdecydowaliśmy, ze jeżeli pogoda się nie polepszy, to w poniedziałek opuszczamy ta nieprzyjazna nam krainę i docelowo kierujemy się do Bariloche, ale droga narodowa nr 3 (więcej aut i szybciej). Jako tło tej zlej pogody dodam, ze tylko 300 dni w roku szczyty nie są zasłonięte chmurami, a my nie wiedzieliśmy które 300-dni się zaczęło ;)…
Takie niespodziewane przerwy maja następującą zaletę, ze często w podroży nie ma czasu na rożne sprawy i odkłada się na później, a tego “później” nigdy nie ma. Akurat wtedy znalazł się czas, by poczytać, pouczyć się hiszpana, pogotować - czyli tak czy owak - bomba ;)!
Kłamią, ze w Zaffarancho są filmy angielskojęzyczne codziennie o 22.30 - bullshit!
A ze wskazóweczek, to maja niezły burdel w Rancho Grande, wiec prysznic zaprasza ;)!
Nawet jest kościół w El Chalten, tylko padre jeszcze nie wyświęcili ;)!

07.04.2008 (pon.)
El Chalten. Darmowy kemping Confluencia

Pogoda bez zmian. Nie tym razem dla nas narodowa stolica trekingu. Rano tak zwana akcja błysk łapania śmieciarki ;)! Wiedzieliśmy, ze wyjedzą ok. 9 z El Chalten. Spakowaliśmy się w miarę możliwości szybko i kiedy Michał kończył składanie namiotu, ja czatowałam na drodze na naszego pana ze śmieciami. Przyjechał!!! Tym razem jednak był pełen śmieci, które przytrzymywała siatka (El Chalten leży w obrębie Parku Narodowego. Cale śmieci wywozi się do El Calafate). To nic! Przyczepiliśmy do niej jakoś prowizorycznie plecaki i jazda :)! Pogoda niestety kiepska. Wysiedliśmy na rozwidleniu dróg, chcąc łapać stopa w kierunku Rio Gallegos (stamtąd bowiem najłatwiej jest łapać dalej na północ - do słońca i ciepła!). Deszcz, wiatr i szczere pole. Przypomniały nam się wtedy słowa Juliana z Trelew ¨cokolwiek będzie się działo, cieszcie się tym, ze podróżujecie¨. Pomogło :)! Po godzinie czekania, tetanio przemoknięci i zziębnięci, zdecydowaliśmy się złapać stopa do El Calafate i stamtąd wziąć autobus do Guer Aike (ok. 20 km przed Rio Gallegos). Tak tez zrobiliśmy. Jak przyjemnie było usiąść w ciepłym autobusie (40 ARS, o 5.30 za 30 ARS. Maja dziwny zwyczaj proszenia o paszporty przy kupowaniu biletu autobusowego wewnątrz kraju…), wywiesić mokre rzeczy na grzejnik, popijać darmowa słodziusieńki i oglądać film z Willem Smithem (I am legend) :)! Się docenia ;)! Do Guer Aike dotarliśmy przed 19. Zapytany przez nas pan kierowca (”Frodo”) zgodził się zabrać nas swoja ciężarówka do oddalonego o 330 km Puerto San Julian. Tam za stacja benzynowa postawiliśmy nasz domek (ogólnie bardzo polecamy ta stacje usługową - prysznic 3 ARS, Internet 2 ARS za 15 min., wrzątek 0.50 ARS ;)).
W pon., śr. i pt. o 5.30 rano jeździ busik do Piedra Buena (90 ARS/os., 360 km).
Autobus TAQSA jeździ o 00.15 w nocy do Perito Moreno (110 ARS), Los Antiguos (120 ARS), Esquel (230 ARS), El Bolson (255 ARS), Bariloche (270 ARS).
ChaltenTravel jest droższy (Bariloche - 300 ARS).

08.04.2008 (wt.)
Trelew. Julian

Rano skoro świt (a nawet jeszcze przed - tutaj słońce wstaje ok. 8.00, wiec nie trzeba zarywać nocy, by sobie go obaczyć ;)!), wstaliśmy, spakowaliśmy co nasze, posililiśmy się i ok. 8 rano udało nam się złapać ciężarówkę do Comodoro Rivadavia (400 km na północ od Puerto San Julian). Tutaj wiele miejscowości zwie się np. gubernator, komodor, komendant itd. Bardzo sympatyczny pan kierowca (”Bilbo”) zabrał nas jednak aż do samego Trelew, 800 km!! Przyznać trzeba, ze mnie już nosiło po 13 godzinach w ciężarowce, cały dzień prawie na krakersach ;)! Na “trojce” miasta są paskudne. Głównie związane z przemysłem naftowym (wiedzieliście, że Argentyna ma ropę?!) i gazowym. Wciąż pustynia, tylko przed Caleta Olivia pojawia się morze. Tam zrobiliśmy sobie spacerek w czasie odpływu po dnie morza! W Trelew lądujemy ok.19 - temperatura w okolicach 20 stopni! A tutaj Julian, u którego gościliśmy dokładnie miesiąc wcześniej zgodził się nas przyjąć i tym razem! Muchas Gracias!

09.04.2008 (śr.)
Julian. Trelew

Nadrabiamy zaległości wirtualne. Zapraszamy do galerii (RAW jeszcze do obróbki - najlepsze na koniec, byście się skusili na pokaz jakowyś po przyjeździe, a nie, ze już wszystko widziałem na sieci ;))!
Wcinamy pyszna kolacyjkę z Julianem (tuńczyk + pomidorki = pycha połączenie)!

10.04.2008 (czw.)
Julian. Trelew
Robimy sobie kolejny dzień odpoczynku, czytanie i cieszenia się dachem na głową oraz ciepłem (ale nie aż tak, jak byśmy chcieli)! Po miesiącu znowu wylądowaliśmy w Trelew. Ale po kolei :)!

32 Chile Torres del Paine - treking


Chile: Torres del Paine - treking

24.03.2008 (pon.)
Rio Gallegos

Poniedziałek Wielkanocny.
Pierwszy raz spędzam na obczyźnie Święta Wielkiej Nocy i jest to bardzo ciekawe doświadczenie. W porównaniu z Polska, wiele więcej odczuwa się Święta przez udział w nabożeństwach, których tutaj tez nie zabrakło, ale w Polsce wszystko odbywa się w większą “para”!
Przygotowaliśmy super śniadanie wielkanocne oraz obiadek (no cóż, tak to jest, ze jedzonko tez jest nieodzownym elementem Świąt) ;)!
Cały dzień zleciał nam bardzo szybko na przygotowywaniu się do wyjazdu, luksusowym moczeniu nóżek, doglądaniu prania i innych prozaicznych czynnościach.
Wieczorem jednak zaskoczyło nas, ze około 20 osób, które brały udział w Via Crucis chciało się z nami pożegnać! Wszyscy przyszli do obispado i zjedliśmy kolacje (pizze), nieco pośpiewaliśmy (nauczyliśmy się nowej piosnki mego wpadającej w ucho “en el medio de la noche…”) i było bardzo ciepło i simpatico! A zaraz za oknem rozbrzmiewał koncert metalowy!

25.03.2008 (wt.)
Rio Gallegos

Tak naprawdę w Rio Gallegos nie ma nic ciekawego do oglądania…
Dziś wyruszamy stad wreszcie do Puerto Natales w Chile!
Udajemy się na dworzec autobusów i czekamy na autobus do Gyer Aike (ok. 20 km za Rio Gallegos). Nie ma ceny u przewoźnika na to miejsce, bo to tylko posterunek policji, ale proponują nam, byśmy się dogadali z kierowca. Po ustaleniach, ze jedziemy tam za 4 peso / os. ładujemy się do autobusu i w mig jesteśmy w Gyer Aike. Kilkakrotnie próbuję płacić kierowcy za nasz transport, a on wciąż, ze “despues” (później). Okazuje się, ze przy wysiadce wcale nie chce od nas pieniążków i życzy nam szczęśliwej podróży!
Drałujemy ok. 45 min. mało uczęszczana droga, na której odbywają się akurat jakieś roboty i generalnie to nic nie jeździ… W końcu coś się zatrzymuje, ale jedzie tylko kilka km dalej, a zaś nas informują, ze tu to w ogóle kiepsko jeżdżą i trzeba iść na inna drogę. Co robić… drałujemy z powrotem :)!
Znów posterunek policji, gdzie usłużny policjant sam pyta ludzi, czy nas nie zabiorą! Miluuusio!
Przyjeżdża w końcu o 11.00 autobus liniowy do Puerto Natales i płacąc 30 peso / os. podążamy do miejsca docelowego. Granice jak zwykle oddalone od siebie a na dodatek do Chile nie można wwozić jedzenia (świeżych produktów jak owoców czy mięsa). A my ze sobą mamy ryże, fasole, ser itd. W rezultacie kasują nam cebulkę i chcą porwać salami!!! Ale zjadamy je szybko na miejscu
17.00. W PUERTO NATALES akcja bankomat (jesteśmy bez chilijskich środków fin.) oraz palnik. Butle 450 gramów wozimy już ze sobą od Buenos, ale okazało się, ze palnik nie działa (wieziony aż z Polski!). W Rio Gallegos każdy mówił, ze do wyrzucenia, a tutaj proszę! Niespodzianka! Wystarczy włożyć kawałek materiału w pokrętło i palnik jak nowy (za 1.500 peso chilijskich, czyli równowartość kleju kropelka)!
Przy tej okazji polecam sklep, gdzie tak mili ludzie nam naprawili palnik: Alex Aguilar, Bulnes 495 - Prat No 297!
CONAF zmienił swoja siedzibę. Nie jest już na O’Higgins 584. Jest tam teraz hostel Yagan. Pytajcie, gdzie jest siedziba CONAFu.
W Puerto Natales decydujemy się na kemping, bo jest już późno (2.500 na 2.000 peso ch. / os.).

Chile. Torres del Paine

26.03.2008 (śr.)
Puerto Natales. Kemping (fajny, jest toaleta, łazienka, można korzystać z wnętrza, restauracja i hostel)

Raniutko o 7.30 wyrusza autobus do Torres del Paine - ponoć najlepszego parku narodowego w całej Ameryce Południowej!
Kupujemy bilety na autobus w dwie strony (10.000 na 8.000 peso / os.) i po godzinnym krążeniu po mieście (autobus podjeżdża pod miejsca noclegowe, jeśli się wcześniej zaanonsuje, ze chce się być odebranym) około 11.00 docieramy do parku. wstęp kosztuje 15.000 peso ch. (około 75 PLN).
Postanawiamy wysiąść w Lago Amarga i zrobić “W”, co ma nam zająć około 5 dni.
Uwaga: na kempingach są myszy i przegryzają namioty. Należy wieszać jedzenie na sznurku w bezpiecznej odległości od ziemi, ścian i wszystkim innym po czym gryzoń ewentualnie mógłby się wdrapać. nie trzymać go w namiocie!
W niektórych miejscach można kupić produkty do jedzenia, oczywiście nieco drożnej, ale bez tragedii. Wiadomo zapas trzeba wziąć z Puerto Natales. Wchodzi w grę opcja tylko namiotowa, bo noclegi są strasznie drogi i gotowe jedzenie tez.
Najlepszy czas to przełom marca i kwietnia: mało ludzi, ceny niższe, pogoda nam dopisała, część kempingów jest już zamknięta = nie trzeba za nie płacić (3.500 peso ch. / os.)
Weźcie mało rzeczy. Naprawdę mało :)!
Na bezczela można się wykąpać w niektórych hostelach (polecam Pahoe);)!
Miedzy Dicksonem a Seron jest wiele miejsc, gdzie można się rozbić, jak Guardaparque nie zauważą!
Bierzemy busik za 1.000 peso ch. do Hosteria Las Torres. Tam spotykamy drugich Polaków w czasie naszej prawie dwumiesięcznej wyprawy: Łukasza i Asie - wyjadaczy: podróżują już 15 miesięcy!!
Udajemy się do Campamento Torres (Chileno zamknięte) w wchodzimy na mirador (punkt widokowy), gdzie podziwiamy Torres del Paine (Wieże Torres) - największa atrakcja parku! Trzy pionowe (z daleka wyglądające jak gładkie) góry, wznoszące się nad małym jeziorkiem. Atrakcja jest obserwowanie wschodu słońca zza wież. My jednak się na to nie decydujemy. Na kempingu spotykamy Chilijczyka, który mówi po polsku, bo grał w rugby w Szczecinie!

27.03.2008 (czw.) - 01.04.2008 (wt.)
Torres del Paine

Ach! Co Wam będę pisał jakie trasy w ile czasu przeszliśmy! Park jest piękny! W skrócie: mieliśmy zrobić tylko “W” (5 dni), ale obeszliśmy cały parku (około 120 km) w 7 dni! Jest to połączenie wszystkich gór jakie do tej pory znam, z dodatkiem lodowców! Widoki są cudowne! Noclegi mega klimatyczne! Ludzie spotkani przesympatyczni! Czasem trochę się trzeba wysilić, ale dobrze planując jest w stanie się ze spokojem przejść całość! Mnóstwo zwierząt: paskudne myszy, co przegryzają namioty, kondory, jakieś orły czy sokoły, lisy co kradną buty (nie zostawiać przed namiotem!), sowy! Dzicz, natura, spokój, majestat gór! Widoki są powalające: na przykład wiatr podwiewający wodę, co wygląda, jakby się Nazgule budziły do łowów, panoramy 360 stopni na góry, lodowce niebieściutkie (a z nazwy szare - Grey), ptaszyska ogromne szukające jedzenia zaraz przy namiotach, możliwość wspinaczki po lodowcu (za 75.000 / 90.000 peso ch.). Największym prezentem jednak była dla nas pogoda - ani razu nie zmokliśmy mocno, a 2 dni mieliśmy pełnię lata! Koniec lodowca Grey wygląda jak siedziba Królowej Śniegu! Super klimatyczne jest schronisko Dickson - na rozleglej polanie , a na dzień dobry rozbrzmiewał mój ulubiony Gentleman!
Na sam koniec kolejna niespodzianka: załapaliśmy się na autobus wycieczkowy do Administracion i mieliśmy 3h objazdówki po Parku na do widzenia! Tak właśnie zładowaliśmy w zasłużonych luksusach hostelowych 5.000 na 3.500 peso ch. bez śniadania w Puerto Natales…
Spaliśmy w:
Campamento Torres (toalety, strumyk, wiata, małe zakupy tez możliwe do zrobienia, nie wieje
2x Italiano (toalety, umywalka, wiata, guardaparque, strumyk, nie wieje, ale myyyyszy)
Los Guardias (dziura w ziemi jako toaleta, dzicz totalna, piękny mirador na Glaciar Grey)
Los Perros (toalety, prysznice, wiata z ¨koza¨, schronisko)
Coiron (…trawa, drzewa)
Pozdrawiamy serdecznie! Dziękujemy za życzenia świąteczne i inne oznaki pamięci! Całujemy!

02.04.2008 (śr.)
Puerto Natales. Chile

Zmierzamy w kierunku El Calafate, Argentyna, by zobaczyć lodowiec Perito Moreno!
Niby to tylko nieco więcej niż tydzień od ostatniego wpisu, a wydarzyło się całkiem sporo i przeżyć ogrom!

Argentyna: Rio Gallegos - Wielkanoc, Via Crucis


Argentyna: Rio Gallegos - Wielkanoc, Via Crucis

18.03.2008 (wt.)
Rio Gallegos

Do obispado dotarliśmy ok. 12. Pokoik nasz cieplutki aż milo, w obispado mamy do dyspozycji kuchnie i znowu powiem: czego chcieć więcej??? Dzień wolny, chodzenie po mieście, zakupy itp. Ustaliliśmy z Lucio, ze w colegio musimy stawić się na cały dzień w czwartek i piątek, a w środę tylko wieczorna próba.

19.03.2008 (śr.)
Rio Gallegos

Kolejny spokojny dzień. Wieczorem o 20:00 w teatrze w obispado odbyła się próba Via Crucis. Przedstawienie przygotowuje tutejsza młodzież. Ok 40-u osób. Widać jak bardzo cieszy ich branie udziału w tym przedsięwzięciu. Wszyscy otwarci i serdeczni. Bez skrepowania wypytywali nas o wszystko. Michał dostał role Rzymianina, a ja dziewki z ludu (a muzyka podkładana do przedstawienia jest z filmu Kill Bill ;)).

20.03.2008 (czw.)
Rio Gallegos

Dzisiaj od 9.00 do 23.00 trwały przygotowania Drogi Krzyżowej. Scenografia i próby. 30 osób na sali gimnastycznej, ale na palcach jednej reki można policzyć tych, którzy naprawdę coś robią. Reszta jest tutaj z czysto towarzyskich powodów. Mate i ploteczki. Trochę meczy nas brak organizacji. Rozklejamy plakaty informujące o przedstawieniu po mieście, układamy rusztowania, malujemy atrapy kamieni.
Wszystko przebiega w naprawdę przemiłej atmosferze. Ludzie tutaj zainteresowani są naszym krajem i jego kultura. Wieczorem gitarki i śpiewanie. My tez dwa polskie kawałki ¨odgrywamy-odśpiewujemy¨.

Argentina. Rio Gallegos - Via Crucis

21.03.2008 (pt.)
Rio Gallegos

Wielki dzień. Dzień w którym odbywa się w końcu Via Crucis. Podobnie jak w czwartek przygotowania zaczynają się o 9.00. Przedstawienie przewidziane jest na 21.
o 20:30 stoimy już w strojach (hihihi) i czekamy niektórzy z większym inni z mniejszym przejęciem. Przedstawienie w końcu się zaczyna.
Nastrojowo.
Całość trwa ok. 2 godzin. Udało się pięknie. Oczywiście, ze było kilka nieprzewidzianych gaf, ale dla widzów chyba niezauważalnych. Widownia wstaje z krzeseł i klaszcze głośno. A na scenie wydarza się coś niesamowitego, każdy zapala świeczkę i śpiewamy. Potem chwytamy się za ręce, kłaniamy, zaczynamy tańczyć i skakać w rytm muzyki! Tyle spontanicznej radości! Oczywiście widownia do nas dołącza! Wspaniale przeżycie!

22.03.2008 (sob.)
Rio Gallegos

Rano robimy zakupy na święta. Odwiedzamy przy okazji jarmark rękodzieł, a po południu biegniemy jeszcze pomoc przy sprzątaniu. Wieczorem natomiast o 21 idziemy na Vigilia Pascual. Msza trwa 2,5 godziny.

23.03.2008 (niedz.)
Rio Gallegos

Na wstępie życzymy wszystkim zdrowych i spokojnych Świąt Wielkanocnych!
Dziś rano zrobiliśmy sobie w naszej swojskiej kuchni piękne, świąteczne śniadanie. Nie zabrakło niczego.
A po południu zostaliśmy zaproszeni przez dwóch chłopaków na próbe ich rockowego zespołu. Hihi… Odbywał się w kuchni 3×3 metry kwadratowe :), ale baaardzo sympatycznie.
I widzieliśmy artykuł w gazecie o Via Crucis!
Po dwutygodniowej przerwie spieszymy poinformować co się działo… a działo się dużo

20 Uruguay Rivery, Tacuarembo, Villa Eden, Paysandu


Uruguay: Rivery, Tacuarembo, Villa Eden, Paysandu

26.02.2008 (wt.)
Santana do Livramento (Brazylia) / Rivery (Urugwaj). Bus z Porto Alegre.

Jeśli wam się wydaje, że to takie jest oczywiste, że pieczątki w paszporcie po dwóch stronach granicy daje się prawie w jednym miejscu, to pewnie w większości przypadków macie racje. Tym razem jednak byście jej nie mieli ;)!
Chcąc otrzymać pieczątkę równoznaczną z wizą wjazdową do Urugwaju (już po przekroczeniu granicy) drałujemy chyba z 1/2 h, by się dowiedzieć, że najpierw musimy mieć pieczątkę wyjazdową z Brazylii, czyli butujemy to samo 1/2h co w tą stronę + kolejne 1/2, gdzieś w zupełnie innej części miasta…
Granicy w ogóle nie widać. W pewnym momencie samochody mają inną rejestrację i tyle. Zdobywając upragnioną pieczęć wyjazdową z Brazylii udajemy się ponownie do urzędu po stronie urugwajskiej… Ufff…
Autobus na szczęście akurat odjeżdża do TACUAREMBO.
W Urugwaju ludki pijają yerba mate, dzierżąc w jednej ręce coś a la kubeczek ze srebrną słomką (mate z bombillą), a w drugiej termos.
Nie wiem, jak byśmy mieli przejąć ten zwyczaj w plecakami z przodu i z tylu ;)!
Bardzo pokojowo i mnóstwo starych gruchotów na ulicach - super klimat.
Ceny nieco niższe niż w Brazylii.
Zwiedzamy muzeum gauchos (ichni kowboje) i Indian - małe, ale warto!
Nasz pierwszy stop w czasie podróży. Najpierw do jakiejś fabryki tylko kawałek, a zaś z murzynem (!) gaucho w pantalonach za kolana i czerwonych (!) paputach aż do VILLA EDEN (rajska dolina ;)!
W Urugwaju nie tylko auta są stare - na jednej z bocznic w VILLA EDEN udało się namierzyć totalnie zdezelowane dwa wagony - rdzawe.

27.02.2008 (śr.)
Villa Eden. Urugwaj.

Urugwaj = gauchos (ichni kowboje) = krowy = srajdy krowie = kiepsko z miejscem na namiot na polach ;).
6.30 autobus łapany z drogi do Paysandu. Pogoda kiepska - pada i po drodze nic, ale to nic nie ma, więc kima w busie.
W Paysandu wtranżalamy parillę - grillowane różne rodzaje mięs - tradycyjnie.
PAYSANDU do COLON (Argentyna) 58 urugw. pesos.
Jesteśmy w Argentynie!!!
Jemy pyyyszne lody (10 arg. pesos za 1/2 kg) i kupuję kartę do tel. kom.
COLON - BUENOS AIRES (50 arg. pesos).

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/Uruguay#


12 Salvador de Bahia - practical information and summary

Salvador de Bahia - practical information and summary

It is incredibly difficult to summarize our experience in Bahia. So many things happened… :). Bahia is in 70% blackmen state of Brasil. When we came to Porto Alegre we felt like not any more in Brasil ;). European traditions of ancestors (especially German ones) are here very present. We remember Bahia as a place filled with beautiful beaches, coconut trees with ruthless sun (burned skin). Salvador gave us a taste of southamerican big city: with astonishing colonial buildings and favelas. The cultural diversity of Bahia is incredible: Baianas, acaraje (food), caipirihna, caipirosca, caipirisima, capoeira, axe-music, carnival, Portugees churches and ceramics (”azulejos”). The most valuable experience is though people that we met and because of privacy we will not comment on, just saying we are very grateful and we are simply in debt we will try to pay off some day. Thank you! For me I first felt the original surroundings of playing reggae music - beach, palm, laid-back atmosphere :)! Brasilian people seem to be very helpful to each other (i.e. a bus driver waits patiently till someone gets on the bus), they are showing “ok” all the time, which is fairly possitive ;)! A lot of crafts are shown on the streets… About dangers in Salvador: we were threaten only once when we were waiting for a bus at the bus stop, in one of the biggest squares in the city (Campo Grande) by a guy with a knife, but apart from this situation everything else was ok. We were very lucky to see the city in “carnival’s clothes”: streets decorated with Mestre Bimba, berimbaus… Still we have to rember that Brasil is a huge country, we saw a little of Bahia and Porto Alegre, which differ a lot… We are really impressed - some things are so similar to European and some so different :). We are heading to Rivera, on the Argentinian boarder and later to Buenos Aires. Wish us good luck!
Hostels: the cheapest one (15 BRL/pers.) and situated in the heart of Pelourinho, but can be noisy and not very private: Beto Residencia, Largo do Pelourinho, no 14, ph. 55 71 9964 1812.
www.alberguedosanjos.com.br, Pelourinho, dorm. 25 BRL
www.saojorgehostel.com, Pelourinho, dorm. 25 BRL
Our favourite camping (maybe the only one near Salvador): www.campingsalvador.tur.br. 12 BRL/pers.

11 Brazylia Porto Alegre

22.02.2008 (pt.)
PORTO ALEGRE. Angela
Salvador opuściliśmy w czwartek. Samolot do Porto Alegre mieliśmy o 16:30. Na wylot czekaliśmy do 20. Podobno jak na brazylijskie warunki to i tak mieliśmy szczęście. Niektórym zdarza się czekać nawet 2 dni! Mimo, że prawie 4 godziny spóźnieni byliśmy, to Angela u której śpimy w Porto Alegre, czekała na nas na lotnisku:) Dzieeeekuuujeemy!
Kochana Angela odebrała nas o 2 w nocy z lotniska.
PORTO ALEGRE to zupełnie inna Brazylia, niż ta w Bahia. Miasto wygląda po prostu na europejskie, ludność praktycznie biała, mało turystów (bo nie ma po co za bardzo :().
Miasto to (kochające grillowane mięsko - mniam :)) nie ma za dużo do zaoferowania, tak że chcieliśmy opuścić je jak najszybciej. Na Rodoviaria (tutejsze dworce autobusowe ), czekała nas jednak niemiła niespodzianka. Najbliższy autobus do Buenos Aires (naszego kolejnego celu), na który były (ostatnie dwa) wolne miejsca, odchodził w piątek - czyli tego dnia, gdy przylecieliśmy do Porto Alegre! Zdecydowaliśmy się wiec wziąć autobus do granicy z Urugwajem (Santana do Livramento) i dalej będziemy kombinować. Na weekend bilety były wyprzedane, tak więc wyjeżdżamy jutro o 22. Cztery dni tutaj spędzone były dobrą okazją do odpoczynku i planowania dalszej części podroży.

23.02.2008 (sob.)
Porto Alegre. Angela & Rafael

W piątek byliśmy na piwie, ale było tak sobie - po prostu bez klimatu i drogo. W Porto Alegre jest mnóstwo naleciałości niemieckich.
Spotykamy pierwszą w naszym życiu osobę z Paragwaju (Francisco), który przybył w odwiedziny z mamą Angeli, która to poznała osobiście dwóch Beatlesów (w dalszej części dokładniejszy opis :))!
Msza jak w przeciętnej parafii w Polsce…

24.02.2008 (niedz.)
Porto Alegre. Angela & Rafael

Powłóczyliśmy się trochę po mieście (muzea, kościoły) i zjedliśmy ogromną ilość churrasco (grillowane mięsko) w jednej z licznych churrascarii (dla mnie bomba:)). Bardzo smaczne!
W ramach rewanżu Ewa zrobiła pyszne gołąbki na niedzielny, polski obiad! Ależ jesteśmy dumni z siebie (nieco pomagałem) :)! Muszę tutaj opisać jedną rzecz. Hości nasi są fanami The Beatles. Mama Angeli również. Wczoraj usłyszeliśmy niewiarygodną (przynajmniej na mnie zrobiła wrażenia) historię. Mama Angeli mając 15 lat zażyczyła sobie na 15 urodziny (zamiast balu) od swojego ojca, wyjazd do Anglii i poznanie członków tak popularnej wówczas grupy The Beatles. Tata spakował całą rodzinkę (swoja żonę, małą mamę Angeli i swojego brata) i wyjechali do Liverpoolu! Spędzili tam tydzień błagając pana ze Scotlandyard’u, aby podał im adresy Beatlesów. Dopiero ostatniego dnia otrzymali wskazówkę! Mężczyzna powiedział im jedno zdanie: ”jeśli pójdą do szpitala Św. Jana to nie będą zawiedzeni”. Poszli i okazało się, że tuż obok znajduje się dom jednego z idolów mamy Angeli! Przed nim tłoczył się tłum rozentuzjazmowanych fanek. Niestety nie doczekali się gwiazdy. Jedna z dziewczyn oświadczyła, że wie gdzie znajdują się pozostałe domy Beatlesów i zaprowadziła ich tam. Zapukali do drzwi… I marzenie 15-latki się spełniło! Poznała osobiście Harrisona i Lennona (autograf). Od tego pierwszego dostała nawet płaszcz, który do dziś wisi w szafie! Słuchając tej historii czułam się, jakbym oglądała Little Miss Sunshine (ta cała ekspedycja i w końcu spełnienie marzeń! Wow)!
Wspomnieć należny, że zarówno Angela, jak i jej maź, Rafael są fanami Paula McCartneya i The Beatles.

25.02.2008 (pon.)
Porto Alegre. Angela.

Wystawa sztuki multimedialnej.
22.00 autobus Porto Alegre - Santana do Livramento (50 BRL/os.)

10. Brazylia: Salvador de Bahia, Arembepe, Imbassai, Praia do Forte, Sao Felix, Cachoeira

Witajcie!
Bardzo długo się nie odzywaliśmy, ponieważ przygotowania do wyjazdu zajęły nam mnóstwo czasu, ale teraz postaramy się nieco nadrobić! Należy Wam się nieco informacji, co robiliśmy przez ten długi czas, gdy nie było od nas wieści…

1 BRL = ca. 1,65 PLN

Brasil. Stela Mariz

06.02.2008 (śr.)
STELA MARIS. Namiot 12 BRL/os.

Rano witają nas palmy :)… Ceny w karnawale są zabójcze w Salwadorze, ale mamy namiot i udajemy się na przeurocze pole namiotowe zaraz przy morzu! Jak się później okazuje jest to jedna z najpiękniejszych plaż w okolicach Salwadoru, pozbawiona turystów i komerchy – mamy szczęście!
Dzień +/- wygląda tak: około 7:00 nie da się wysiedzieć w namiocie, więc pobudka. Pytając o to, jak Brazylijczycy w takim upale pracują, odpowiedź brzmi: mają przerwę od 10-16 ;)! Około 17.30 zachodzi słońce, czyli idziemy spać z kurami (upragniony chłód).
Ogólnie rozkoszujemy się morzem, plażą, palmami i cieszymy się zasłużonym odpoczynkiem.

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/BrasilStelaMariz

07.02.2008 (czw.)
STELA MARIS

Udajemy się na wycieczkę do Salwadoru, dzielnica Pelourinho (pręgierz). Jak na miasto 2,4 mln całkiem malutka, ale za to śliczniutka. Widać, że na karnawał ulice były przystrojone, ale na ulicy widać też śpiących ludzi i biedę… Wszyscy ostrzegają, że niebezpiecznie po zmroku i lepiej się nie afiszować z luksusami typu aparat, zegarek, biżuteria…
Odwiedziliśmy szkołę capoeiry Mestre Bimba – obecnie w niej rezyduje Mestre Bemba, z którym pokonwersowalim i grabuchę uściślim ;)! Zaraz za dzielnicą turystyczną, a nawet w niej, oferują rożne wyskokowe specyfiki…
08.02.08 (pt.)
STELA MARIS
Widok z namiotu mamy powalający – wschód słońca nad morzem (ze względu na półkulę zachód nad morzem na razie nie możliwy)… Leżąc na karimatce przed namiotem, w górze widzimy palmy… A jak spadnie akurat kokos – to darmowa woda z kokosa (agua do coco) - raj… Przenosimy się koło Itapoa, do obecnego serwasowego hosta :)!

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/BrasilSalvadorDeBahia#

09.02.08 (sob.)
SALVADOR

Jesteśmy w Brazylii, w Salwadorze, w rejonie Bahia. Obecnie jesteśmy goszczeni u naszych serwasowych gospodarzy. Jest ślicznie: mamy własny pokój, a przed nim ogród z basenem, wokół palmy i cieplutko!

Brasil. Salvador de Bahia

10.02.2008 (niedz.)
SALVADOR

Wybraliśmy się do Barra - dzielnicy położonej wzdłuż morza, pełna plażowiczów, straganów. Z ciekawostek widzieliśmy stary fort – całkiem mały, jak na obecny Salwador, lecz pewnie na ówczesne czasy dość wystawny. Całkiem niedaleko znajduje się warowna latarnia morska wraz z muzeum żeglarstwa. Generalnie większość atrakcji to plaża i różne jej odmiany. Choć i tak najbardziej poszukiwany jest cień!
Mając jeszcze nieco czasu, pojechaliśmy ponownie do Pelourinho – dzielnica turystyczno-historyczna. Cóż za miła niespodzianka – bardzo mało ludzi! Poprzednio musieliśmy się przebijać z dworca autobusowego LAPA wraz z tłumami ludków, a teraz – pustki! Niedziela, manana… Ukazało nam się zupełnie nowe oblicze tej okolicy. Pozwiedzaliśmy boczne uliczki (a jest tu tak, że ulica równoległa do deptaku turystycznego, to już mega slumsy), zachwycaliśmy się pięknymi, małymi domeczkami o bajecznych kolorach, największym konwentem Karmelu na świecie, klimatem ludzi spędzających swoje życie na ulicy z przyjaciółmi – pełna sielana (musimy tam jeszcze raz wrócić z aparatem). Tak przy okazji – to sami Brazylijczycy bardzo nas przestrzegali przed niebezpieczeństwami czekającymi na Bogu ducha winnych turystów: napady, kradzieże… Oto kilka rad: nie nosić za dużo pieniędzy przy sobie, nie wspominając o kartach i paszporcie, ew. pieniądze należy rozlokować w rożnych miejscach (np. w butach - ale jak tu siano w sandała schować?! ;)), żadnych ozdób, zegarków i aparatów (my się nieco pewniej poczuliśmy przynajmniej w niedzielę) ;)! Nie zdążyliśmy niestety zobaczyć brazylijskiej mszy i byliśmy zbyt padnięci, po całym dniu chodzenia, by iść na koncert zespołu, który grał w czasie karnawału…

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/BrasilArembepe#

11.02.08 (pon.)
SALVADOR

Autobusem do AREMBEPE (2,75 BRL z Sao Cristovao). Super spokojne, urokliwe miasteczko. Bardzo mili ludzie. Na środku ryneczku akademia Capoeiry (jak się zaś okazało, to można rzec standard). Spotykamy pierwszych białych turystów, z którymi rozmawiamy –Anglicy – parka.
Kierujemy się do wioski hipisów (Aldeia Hippie) i instalujemy się na Janis Joplin Rancho. Wita na sobowtór Bob’a Marley’a i od razu jest przyjemnie! Namiocik w cieniu bambusowego gaju, toaleta “natural” i woda z siarkowodorem, ale jest git (10 BRL / 2 os. + 10 BRL bonus). Idziemy oglądać Projecto Tamar dot. żółwi lądowych i morskich – któż by się spodziewał, że żółwie mogą być takie ogromne?!
Cieszymy się spokojną plażą pozbawiona ludzi, ćwiczymy nieco capo, bo ponoć wieczorem “ma się dziać” w akademii :). W oczekiwaniu na capo zwiedzamy miasto i wciągamy jego sielankowy klimat - ludzie grają sobie na ryneczku w piłkę (dziewczęta), w siatkę, siedzą na ganku, w kościołku ćwiczy jakiś szalony perkusista! Capoeiry się nie doczekalim, ale to nic! Wracamy na nasz hippie camping i spędzamy milusi wieczór, grając na gitarze z autochtonami przy akompaniamencie bębnów i łażącym po słupie jakimś wielkim niezidentyfikowanym stworze z wielką kitą ;)… W nocy xxx kogut nie daje spać, a na dodatek cwana bestia: chcąc go ukatrupić, wyszedłem z namiotu, a ten schował się w bambusach i tak zakamuflował, że nie było go widać. Nawet salwy piasku nie wypłoszyły go z ukrycia ;)…

Brasil. Arembepe

12.02.08 (wt.)
AREMBEPE. Janis Joplin Rancho 10 BRL/2 os.

Pięknie położona ta osada hipisów: palmy, domy ze strzechą, powiewające flagi, klimatyczni ludkowie.
Jedziemy do IMBASSAI na Linha Verde.
Przeprowadzamy operację “kokos” ;).
Spotykamy tą samą parkę Anglików, co w Arembepe poprzedniego dnia i byczymy się na plaży. Na obiadek feijiaolada – typowe brazylijskie danie niewolników składające się z wędzonego mięsa, ryżu, fasoli oraz ew. banana i mąki (farinha). Przy plażach turystycznych są prysznice do zmycia słonej wody. My się rozbiliśmy pod daszkiem opuszczonego domku na plaży. Wiało w nocy na maxa, ale rano…

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/BasilImbassai#
http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/BrasilPraiaDiForte#

Brasil. Praia di Forte


Basil. Imbassai

13.02.08 (śr.)
IMBASSAI. Namiot na plaży

Budzimy się na wschód słońca widziany z namiotu :).
Kawka u Szkota, który właśnie otworzył knajpkę w Imbassai.
Jedziemy do PRAIA DO FORTE. Bagaże zostawiamy w hostelu (HI). Urocze, turystyczne miasteczko, pełne straganów, rękodzieł, bardzo bezpiecznie i sielankowo. Jest tam Project TAMAR, latarnia morska (nieodłączny element krajobrazu) oraz nawet szkielet dinozaura (?). Z Praia do Forte jedziemy do Salvadoru (Expresso) 7 BRL/os..
Z Salvadoru do Cachoeira / Sao Felix (14 BRL/os.).
Lądujemy już późno. Szukając miejsca do spania, trafiamy na trening capoeira dla dzieci. Ewa gra w roda :). Himishi (mały capoeirista) proponuje nam, byśmy się rozbili przed jego domem. Tak właśnie trafiamy na nocleg do faweli! Warunki w domu bardzo podstawowe, mnóstwo ludków w domu, po wodę trzeba chodzić z wiadrami po stromiznach do sąsiada. “Oficina” ojca jest za domem dość prowizoryczna. Zajmują się wyrobem koralików i ich sprzedażą. W całym domu rozbrzmiewa reggae! Ciekawa jest łazienka z toaletą, a właściwie jej brak ;).

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/BrasilSaoFelixCachoeira#

14.02.08 (czw.)
SAO FELIX. Fawela przy domu Hishimi

Udajemy się na druga stronę rzeki do CACHOEIRA. Znajdujemy super camping i szwendamy się po sennym miasteczku.

Brasil. Sao Felix / Cachoeira

15.02.08 (pt.)
CACHOEIRA. Namiot 10 BRL/os.

Jesteśmy w Cachoeira. Dziś mamy spokojny dzień. Postanowiliśmy zostać tu nieco dłużej, ponieważ jest baaardzo przyjemnie: nie jest aż tak gorąco jak nad morzem, nasza skóra po pierwszym zejściu – “kameleony” – wraca do normy, mamy piękny nocleg w ślicznym ośrodku z 25-metrpwym basenem, mniejszymi dwoma dla ochłody, super patio, gdzie sobie robimy jedzonko i to wszystko całkiem niedrogo!
Ten camping jest bajeczny: mamy do dyspozycji basen 25m, 2 małe baseniki, prysznice, toalety, darmowe mango (po portugalsku “manga” - nie mylić z kreskówkami), które rośnie nam nad głową :). Samo miasteczko jest urocze - spokojne, położone nad szeroką rzeką (po przeciwnej stronie Sao Felix), staromodne, z mnóstwem starych sprzętów (np. fotele fryzjerskie maja chyba z 50 lat, jak krzesło dentystyczne mojego Taty ;)), osiołki i konie biegają po ulicach. Obejrzeliśmy ratusz (nie warto) i konwent Karmelitów (hotel) - bardzo uroczy. Wszystkie do tej pory widziane klasztory mają w środku plac z krużgankami (chyba po to, by słońce z zenitu nie dawało po czaszce).

16.02.08 (sob.)
CACHOEIRA. Namiot 10 BRL/os.

Mini busik do Salvadoru, Rodoviaria (dworzec autobusów dalekobieżnych) 10 BRL/os. Cena “normalnego” autobusu bez ubezpieczenia 11,90 BRL/os., z ubezpieczeniem ok. 14 BRL.

SALVADOR. Martha

Żeby zoptymalizować się, Ewa wyrusza na podbój miasta, ja po bagaże do Salvadora (osoba), gdzie spotykam jego znajomego o polskich korzeniach, a następnie na lotnisko. Po porównaniu cen niestety okazuje się, że są takie jak w Internecie (nie kłamał ;)) i najtaniej wychodzi lecieć Webjet za ok. 380 BRL/os. do Porto Alegre. Zaraz po przyjeździe bilet ten kosztował ok. 320 BRL, ale nie znaliśmy daty wylotu… Z samym kupnem biletu było nieco stresu, bo karty nie działały, limity na kartach ledwo pozwoliły na wypłatę odpowiedniej ilości gotówki, co trzeba było wspomóc wymianą dewiz. “Suma sumarów” udało się i jest git!
Bus prices checked at Rodoviaria:
Salvador - Rio - 199 BRL
Salvador - Foz do Iguacu - 371 BRL
Salvador - Brasilia - 179 BRL
Salvador - Porto Alegre - 268 BRL
Flight prices:
Webjet
SSA - POA - 380 BRL (for following week)
SSA - Rio - 280 BRL (for following week)
SSA - Curitiba - 340 BRL (for following week)
TAM
SSA - Foz - 701 BRL
SSA - Rio - 370 BRL
Rio - Foz - 430 BRL
GOL
SSA - Rio - 318 BRL
SSA - Foz - 550/670 BRL
SSA - EZE - 750 BRL
SSA - POA - 675 BRL
Wieczorem na Pelourinho na Bale Folclorico (25BRL/os.). Przedstawienie mega turystyczne (a niech im będzie raz;)) obrazujące orixe, candomble (nieco), capoeirę i samba roda.

17.02.08 (niedz.)
SALVADOR. Martha

Super śniadanko z widokiem z 14. piętra na morze u Marthy. Lunch z Marthą i Lisą (akurat miała urodzinki!) – tak wystawny jak nasz bożonarodzeniowy posiłek ;). Zaczęliśmy tradycyjnie brazylijsko od caipirinhi. A robi się ją tak: najpierw 2 łyżki cukru do szklanki, zaś pokroić limonkę (ugnieść patykiem), do tego cechaca (rodzaj rumu brazylijskiego 4,50 BRL za 0,5l), dolać wodę i mnóstwo lodu - super orzeźwiające! Jako główne dania mięsko z grilla, kuskus, ruccola i sałata (przechowywana nieco w wodzie z octem). Do tego super winko Gato Negro z Chile. Na deser czekoladki i pyszny likier cytrynowy produkcji włoskiej! Do tego oczywiście bardzo ciekawe rozmowy, ale może zbyt osobiste to sprawy, by w tym miejscu je przytaczać ;)…
Po południu pojechaliśmy na Riberia, do kościoła słynącego z cudów Bonfim (Pan szczęśliwego Zakończenia - tego też sobie życzymy w tej wyprawie). Ludzie zanoszą tam zdjęcia i odlewy kończyn, jako świadectwa wysłuchanych modlitw, cudów. Zaś spacer wieczorkiem do fortu i kościołka położonego zaraz przy morzu. Taki spokojny zakątek dla brazylijskich “lowelasów” ;)…
Tak przy okazji – Zatoka Wszystkich Świętych, nad którą leży Salwador, jest przepiękna i nie dziwota, że tu właśnie Portugalczycy założyli miasto. W każdym strategicznym miejscu jest fort. Do tej pory zaliczyliśmy chyba cztery z nich.

18.02.08 (pon.)
SALVADOR. Martha

Pelourinho. Muzeum Sztuki Sakralnej - jedno z najbogatszych w Ameryce Południowej. Faktycznie warto. Mieści się w klasztorze Św. Teresy. Ciekawe były popiersia świętych z otworami na relikwie, a także postaci świętych używane na procesjach ubierane w stroje, z “mobilnymi” rękoma. W bibliotece klasztoru (!) znaleźliśmy ciekawy album ze zdjęciami z candomble: kroili koguty, kozły, świnie i pryskali się ich krwią i pierzem koguta… Po południu przeprowadzka do Marthy.
19.02.2008 (wt.)
SALVADOR

Ponowna wizyta na Pelourinho, które zawsze nas czymś zaskakuje!
Informacja o wymianie pieniędzy: na lotnisku są bankomaty “międzynarodowe” – prowizja 8 BRL. Kurs oficjalny w kantorach ok. 1,64 BRL za 1 USD. Z naszego doświadczenia lepiej wymieniać pieniądze na Pelourinho w sklepikach – lepszy kurs ok. 1, 70 BRL.
Są kłopoty z akceptacją kart płatniczych VISA Elektron i nawet VISA Classic, więc lepiej jak zawsze się zaopatrzyć w nieco dewiz i różne rodzaje kart (problem przy płatności za bilety lotnicze Webjet).
Na Pelourinho zwiedziliśmy Trzeci Zakon Św. Franciszka z bajecznymi portugalskimi biało-niebieskimi kaflami („azulejos”) oraz muzeum. Musieliśmy wrócić do “Centro Historico”, ponieważ poprzednim razem nie braliśmy aparatu, a jest co fotografować: kolorowe, urokliwe kamieniczki, sypiące się, ale pełne wdzięku kościoły i przede wszystkim ludziska, bądź – lepiej rzec – postaci, bo pewnie każda z nich ma ciekawą historię do opowiedzenia (nieco się jeszcze krępujemy)…
Na placu Terreiro de Jesus można obejrzeć capoeira (jeśli ma się dość cierpliwości, bo długo czasem każą na siebie czekać). Przez znawców oceniane dwuznacznie, choć jak dla mnie bomba! Ogólnie Murzaje super się ruszają, są dobrze zbudowani (w większości) i sprawni jak 150! Zajrzeliśmy do jednego z najstarszych klasztorów karmelitańskich obecnie przerobionego na niezgorszy hotel… Niby burżujstwo, ale na chwilkę można by się zatrzymać ;)! Zachwalane Muzeum Afro-brazylijskie nie powaliło nas na kolana. Jest dość małe, do ręki dostaje się ksero z opisami po angielsku w koszulkach, ekspozycja uboga… Ciekawe są jednak opisy bóstw Orixa - jedno nawet nosi imię Ewa!
Wieczorem Elisabeth zaprosiła nas na trzy wystawy w jednej galerii. Najbardziej jednak ciekawe było oglądanie bohemy salwadorskiej. Kulinarny przysmak – shake goiaba: zamrożone owoce wraz z wodą (mlekiem) potraktować mikserem i dodać cukru - mniam!

20.02.2008 (śr.)
SALVADOR

Dziś mieliśmy super śniadanko w towarzystwie przeuroczej Elizabeth. Trochę się przeliczyliśmy, że plaża będzie blisko i po długim marszu ostatecznie wzięliśmy autobus, który zahaczając o punkt naszego wyjścia, dowiózł nas na plażę Barra. Słońce jest tutaj bardzo ostre (polecamy na dzień dobry filtr 50). Po plaży krąży mnóstwo sprzedawców różności: od napojów, przez lody, do materiałów i wisiorków. W przerwie niektórzy grają sobie np. w piłkę, zostawiając kram na później :).

http://pl.youtube.com/watch?v=9-bdZjbHV8g

21.02.2008 (czw.)
Salvador. Elizabeth.

Kupiliśmy bilety na samolot do POA (Porto Alegre) 758 BRL/2os linii Webjet. Samolot miał wylecieć o 16.30. Zaś był przesunięty na 18, zaś na 18.30, a jeszcze później na 20.00. Okazało się, że mamy międzylądowania w Rio i Kurytybie = byliśmy tam ;)!