Argentyna: Gaiman, Dolavon, Esquel, El Bolson (Koty w worze ;)), Lago Puelo, Bariloche
11.04.2008 (pt.)
Trelew. Julian
Wybyliśmy na autobus do pobliskiej miejscowości Gaiman, która słynie ze swoich tradycji walijskich. Dotarcie na dworzec autobusowy zajęło nam około półtora godziny… A był to tak: najpierw chcieliśmy ulżyć sobie i pojechać autobusem miejskim na dworzec autobusowy. Należy zaznaczyć, że w naszej okolicy przystanek autobusowy był nieoznaczony, co znaczy, z mógł się znajdować gdziekolwiek na drodze ;). Po jak dla nas dostatecznym oczekiwaniu na autobus, stwierdziliśmy, że może to jednak nie tu i poszliśmy na główną ulicę, gdzie przynajmniej widzieliśmy, ze owe autobusy (jakoweś) tamtędy jeżdżą. Po drodze oczywiście minął nas spisany na straty miejski krążownik publiczny ;)… Po dojściu na ulice główna, okazuje się, ze autobusy maja trasy nieco zakręcone i wcale tak popularne miejsce jak dworzec autobusowy nie jest popularnym miejscem ich postoju. Należy dodać, ze linii autobusowych nie jest wiele - ok. 5-u… Po raz kolejny uciekł nam autobus - po prostu nie zatrzymał się na przystanku! Zasada jest, ze się macha na autobus, prawie jak na stopa, ale i to nie pomogło… Następnie okazało się, ze musimy iść na inny przystanek, co tez uczyniliśmy. Po kolejnym oczekiwaniu przyjechał nasz upragniony środek transportu (1.25 ARS/os.) ! Przewiózł nas przez wszystkie możliwe chęchy w Trelew i dowiózł jakimiś podziemiami do dworca. Uff… Informacja praktyczna: nie ma rozkładu jazdy, ani tras autobusów na przystankach, a na dodatek trzeba mieć odliczone monety, których nie chcą wymieniać często… Wniosek: jednak but, nie ważne z jakim plecakiem - najlepszy!
Bierzemy autobusik do Gaiman (localsi się śmieją, ze to miejscowość gejów - gay-man ;)) (2.60 ARS/os.).
W GAIMAN są tzw. casas de te (domy herbaty), gdzie się kasuje 35 ARS/os. i można dudlać herbę i wtranżalać ciacha do oporu (otwarte od ok. 14 do 20). Miasteczko jest malutkie, ale urocze: jest najstarszy dom w mieście do obejrzenia (T-ksztalt), capilla vieja (stara kaplica), colegio Camwy (pierwsza wyższa szkoła w Patagonii) - niby nic specjalnego, ale przyjemnie ogólnie - spokój, cisza (może przez przerwę sjestową ;)). Z bonusów można tez obejrzeć zarejestrowane w Księdze Rekordów Guinnessa El Desafio Park (pseudo muzeum z odpadków) za 10 ARS, ale czuliśmy się w foyer, jak w śmietniku i zrezygnowalim…
Chcieliśmy się nieco dalej przedostać od Trelew, niż tylko 20 km, ale nie mieliśmy tyle szczęścia . Podjechaliśmy jedynie kolejne 20km do DOLAVON, na stacje benzynowa.
12.04.2008 (sob.)
Dolavon.
Na stacjach jest pewne przydatne urządzonko, do pobierania wody do mate (80 st. Celsjusza) w kształcie mate (naczynia do picia mate, swego rodzaju kubek, bądź filiżanka).
Złapaliśmy mega wykończonego kierowce ciężarówki, który dowiózł nas aż do Esquel, czyli tam gdzie chcieliśmy, ale z małą przygodą, mianowicie zasnęło mu się na sekundkę za kierownica… Należy wspomnieć, że w Argentynie kierowcy ciężarówek naprawdę ciężko pracują… Nie ma tu, a przynajmniej nie są przestrzegane normy czasu pracy kierowców, mimo, ze auta posiadają tachometry… Z powodu przemęczenia kierowców oraz monotonii na drogach (pamiętacie 700km od jednej miejscowości do innej na Ruta Numero 3?! ;)), zdarza się bardzo dużo wypadków drogowych… Bardzo się cieszymy, ze nie uczestniczyliśmy w takowych… Jah bless!
Po drodze z Gaiman do Esquel można oglądać tamę - Dique Florentino Ameghino. Widoki w poprzek Patagonii tez są niczego sobie!
Dowiedzieliśmy się m.in., ze w Misiones - prowincji na północy Argentyny - Polacy całkiem nieźle sobie radzą produkując mate np. Pipore, Rosaonte - pamiętajcie, jak będziecie w Argentynie, by wspierać potomków naszych ziomków!
W deszczu i zimnie dobijamy do Esquel, do Omara :)!
Argentina. Esquel
13.04.2008 (niedz.)v
Esquel. Omar
Nasz sympatyczny leśnik bierze nas do Parku Narodowego Los Alerces, gdzie ma swa hacjendę przeurocza (cala w drewnie, na samym jeziorem Futaleufquen, które to na Peninsula Valdez określone było najpiękniejszym jeziorem w Argentynie - wiadomo - opinia subiektywna, jak każda opinia). Pogoda dodaje chęci do życia: z deszczu i śniegu wczoraj, dziś słońce aż trzeba oczy mrużyć!
Udajemy się na mały spacerek do wodospadu, podziwiamy szczyty w śniegu (mieliśmy na północy szukać słońca, ale przy Kordylierze jednak jest zimno… ;)), wcinamy mięsko z kominka i delektujemy się leniwa niedziela. Po sytym obiadku kolejny spacerek wzdłuż wybrzeża jeziora, by spalić co nieco ;)!
Jakbyście chcieli dojechać po sezonie do Parku Narodowego Los Alerces (takie drzewo), to należy pamiętać, ze autobusy podmiejskie jeżdżą jedynie w weekend oraz środę. Są tam darmowe miejsca kempingowe, ale dla nas było za zimno, a park i tak odwiedziliśmy :).
Generalnie polecamy po przyjeździe do jakiejkolwiek miejscowości udać się do informacji turystycznej, która naprawdę super działa w Argentynie. Po powrocie do Esquel wybraliśmy się na milongę, która zwyczajem południowców miała się zacząć o 21, a zaczęła ok. 22-23, ale w tym czasie rozkoszowaliśmy się winkiem- pycha za 15 ARS w lokalu (Killarney). Fantastyczne są te argentyńskie potańcówki - widać, że ludzi naprawdę cieszy sam taniec, są dobrzy niesamowicie do tego, przyjaźni i nie śmieją się za bardzo, jak my stawiamy swoje pierwsze kroki na tym niełatwym gruncie (choć idzie nam coraz lepiej, proporcjonalnie do wypitego wina ;)).
http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaEsquel02#
14.04.2008 (pon.)
Esquel. Omar
Troszkę się grzebiemy, ale ostatecznie ok. 13 wybywamy na szlak zobaczyć Laguna La Zeta (proszę, jak nasza waluta jest popularna w Argentynie ;)!). Szlak ma ok. 4km i idzie się ok. 1 h. Jeziorko jest bajeczne, szczyty gór w śniegu, cieplutko, choć rześko, a na dodatek w tle nadziera się bez skrepowania, w rytm muzyki folclore, mieszkaniec pobliskiej chatki!
Udajemy się tez na pobliskie wzgórze (ok. 2h) skąd pięknie widać Esquel położone w dolinie, osłonięte w czterech stron górami (gdzie się nie spojrzy - góry ;)) - Canadon de Borquez.
Raczymy naszego gospodarza podróżniczym posiłkiem i ny-ny :)!
16.04.2008 (śr.)
Esquel.
YouTube służy nam za nauczyciela tango i ok. 13 wybywamy na autobus dalekobieżny, który nas zostawia przy drodze na El Bolson (5 ARS/os.). W try miga (?) łapiemy stopa z przemiłym panem, który zajmuje się sprzedażą głogu (ponoć ma więcej witaminy C , niż cytryna) i za dwie godziny jesteśmy w El Bolson.
Jeśli dziwi Was tytuł tego posta, to dodam, ze bolsa znaczy po hiszpańsku worek, końcówkę -on dodaje się, by podkreślić, ze coś jest duże, a kot miał być na zdjęciu ;)…
Pomiędzy Esquel, a El Bolson kilkadziesiąt km ziemi należny do firmy United Colours of Benetton, która to hoduje tu swoje owce na materiał do produkcji odzieży ;)!
W El Bolson we wtorki, czwartki oraz niedziele odbywają się targi wyrobów lokalnych artystów (feria artesanal) : biżuteria, dżemy, browarki (nieco drożyzna).
Udajemy się do Federico, który pozwolił nam rozbić namiot siebie w ogródku :)!
Argentina. El Bolson, Lago Puelo
16.04.2008 (śr.)
El Bolson. Federico
Dziś wspinamy się do schroniska (refugio) pod Piltiquitron, które znajduje się 13km od drogi asfaltowej (taxi 50-60 ARS) , następnie trzeba dojść jeszcze ok. 1h. Po drodze mija się rzec można galerie w środku lasu - niesamowite rzeźby w drewnie w naturalnym środowisku (Bosque Tallado). Schronisko jest mega klimatyczne (SeTKowicze widza o czym pisze, których to przy okazji serdecznie pozdrawiamy i zapewniamy o pamięci przy każdym treku ;)) - wszystko jest bardzo prymitywne, ale są samowystarczalni, produkują swoje przetwory, żyją z turystyki, ale nie ma takiej komerchy ohydnej i zdzierstwa, jak potrafi się zdarzyć w rodzimym kraju… I cały rok sobie tam siedzą…
U Federico zatrzymała się tez Montserrat, która to informuje nas, ze w El Bolson istnieje komuna żyjąca wg tradycji Majów (comuna maya z Lee Mayer). Dla chętnych za 20 ARS spanie i wyżywienie.
Wieczorem udajemy się obejrzeć trening Pa Kua, stylu kung-fu. Ogólnie bardzo ciekawy trening: podzielony za bloki 10 min., w sumie trwa 1h, ale jest bardzo intensywny. Uczniowie świecą dyscyplina, są elementy uderzane, ale tez samoobrona, dźwignie, forma tai chi. Ogólnie bomba! Okazuje się jednak, ze ostatni autobus (urbano) do miejsca gdzie mieszkamy jest o 20 :/ (w niedziele w ogóle nie jeździ!), wiec skazani jesteśmy na remis (tutejsza nazwa taksówki).
17.04.2008 (czw.)
El Bolson. Federico
Po bojach własnych jedziemy z Federico do Wharton remisem za 23 ARS.
W El Bolson trudno dostać się do podnóża szlaku, raczej trzeba korzystać z usług taxi…
Zaczynamy treking o 9:00 i za godzinkę jesteśmy już za dwoma mostami rodem z filmów z Indiana Jonesem (10:00). Stamtąd już tylko 1,5h do super ślicznego kempingu La Playita (wraz z otwarta chata, pełna wszelkiego rodzaju sprzętów - klimat pionierski - refugio), a za kolejne 0.5h odbijamy do Cajon del Azul - dla mnie najbardziej zadbanego i bijącego pozytywna energia schroniska (refugio) w całym rejonie El Bolson. Mieszka tam przez cały rok, od chyba 28 lat pan, który wybudował refugio, posadził sad, uprawia ogród i jest bosko - sielana. No cóż, ambitnie jednak po posiłku dajemy znów, do najdalej położonego schroniska Los Laguitos (5:45 z Cajon). Po drodze jest Puesto Horqueta (obóz pasterski) oraz paskudne dla moich Conversów mokradła… W schronisku ok. 18:30 wita nas Sergio, znajomy naszego gospodarza i zostajemy na noc za 25 ARS/os. Spotykamy tez Christiana ze Szwajcarii, który pomaga 3-em gaucho budować nowe schronisko. Ogólnie można się na wolontariusza zahaczyć i ogólnie wszędzie budują nowe schroniska (prawie ;)).
Schroniska są super! Może dlatego, ze po sezonie i jesteśmy tylko my i para piechurów z Bariloche, plus obsługa i cieśle. Śpi się na poddaszu (ciepło idzie do góry), grzeje się piecem (trzeba uważać, by ogień nie zgasł), w piecu pieką chleby, nad nim susza się śmierdzące syrki wędrowców, a na suficie podynduje kawal krowy złapanej i ubitej przez gauchosów (a należącej do innego hombre ;)). Jasnym jest, ze latrynka nieco oddalona. Mimo tych wszystkich “basiców” można np. wziąć prysznic ciepły i posłuchać radia (maja akumulator ;)! Wieczorem Sergio męczy gitarę i raczy nas smutami po “castellano” (taki dziad brodaty ;)).
http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaElBolsonLagoPuelo#
18.04.2008 (pt.)
Los Laguitos (25 ARS/os.)
Ponieważ padało postanowiliśmy nie iść do lodowca i jezior (ok. 2h w jedna stronę do każdego) i o 10:30 zaczęliśmy schodzić ta sama droga, którą przyszliśmy (nie ma innej ;)). Za 6h godzin (ok. 16:30) byliśmy w Retamal, gdzie spotkaliśmy wolontariusza Kanadyjczyka pomagającego przy budowie schroniska (deja vu, co?!). Schronisko klimacik, aż milo. Zapomniałem dodać, że w wielu z tych schronisk goszczą Cię darmową (nie tak jak w Polszy za 5 PLN) herbatką, bądź mate na dzień dobry - jakie to miłe po wyczerpującej wędrowce! Zabawiliśmy tam nieco, bo było milusio (do 18:15). Stamtąd już tylko pół godzinki (18:45) do Cajon del Azul, gdzie po zobaczeniu po raz pierwszy wiedzieliśmy, ze koniecznie trzeba się tam zatrzymać! Właśnie wrócił z dołu Tilio - właściciel, na koniu,w poncho, z ekwipunkiem niesionym przez osła :)… W schronisku poza localsami byliśmy tylko my! Śpi się pokotem, w sali wieloosobowej. Dziś było pięknie - nie było paskudnych chrapaczy (zmora schronisk) ;)!
Btw: można dojść z Los Laguitos do Encanto Blano - sama przecinka ponoć zajmuje 7h…
19.04.2008 (sob.)
Cajon del Azul (27 ARS/os. + 3 ARS/prysznic)
Z Cajona ruszyliśmy na szlak o 10:30 i przez ponad godzinę szukaliśmy zejścia na Natacion… Okazało się, że wystarczyło iść ok. 300 za szeroką drogę, gdzie kiedyś chyba był most (tak było na mapie) i skręcić w ścieżkę oznaczona HA i strzałką (Hielo Azul). Wszystko by było ok, gdyby nie fakt, ze zejście było zaznaczone przy innym moście… Rada: nie ufajcie zbytnio darmowym mapkom ;)! Droga do Natacion miała zająć ok. 5h, 400m podejścia ostrego i jakieś strumienie, a byliśmy na miejscu o 15:15 (3h+błądzenie) i strumienia ani widu, ani słuchu ;)! Natacion jak zapowiadano, tak było - puste! To dobrze: nie trzeba płacić! I jaka mila niespodzianka schronisko rzec można w pełni wyposażone: drewno jest, woda w strumyku, przypraw bez liku, a na gorze bonusy! Zawitał do nas Gabriel, Argentyńczyk, który podróżuje już cztery miesiące, a zaczynał za 600 ARS w kieszeni. Stwierdził, ze nie chce już studiować informy (super mu nie szlo - 1,5 roku w trzy lata) i do końca życia chce podróżować ;)! W każdym razie pomógł nam rozpalić ogień i zaczęło się wielkie gotowanie: chleb, papas i tortas fritas i co popadnie! Ale było zabawy! No i nieco oparzeń… W nocy wiało tak, ze myśleliśmy, ze schronisko przewróci (w oknach zamiast szyb - folie)… ale ciepło. A na dworze księżyc w pełni. Gdy wychodził zza chmur, mieliśmy wrażenie, ze ktoś światło zapala :).
20.04.2008 (niedz.)
Natacion.
Wybyliśmy pałaszując resztki z dnia poprzedniego ok. 10:00 i za 45 min. byliśmy w Hielo Azul. Musi tam być super latem, przy ogniskach, w cieple wieczory - teraz deszcz i pusto, ale i tak czuć rootsowy klimat! W 2.5h docieramy do rzeki Rio Azul, która naprawdę jest niebieściutka! Stamtąd już tylko 45 min. do drogi (ripio - droga szutrowa), gdzie i tak nie ma transportu, wiec drałujemy. Nasz przyjaciel od remisa ma wyłączona komórę, ale za to jeżyn po drodze mnóstwo! Ludzie są tu tak sympatyczni, ze nawet nie chcieli by im coś płacić za możliwość zadzwonienia po taksówkę - dzięki!
Nasz trek kończymy jadąc na stopa przyklejeni do tylu jeepa, z plecarami!
Tak w ogóle, to górki są tu piękne, ale przyznam szczerze, ze jak się trafi pogoda i nie ma rzeszy turystów (innych niż my, oczywiście), to nasze rodzime górki tez są niczego sobie! Ok, nie ma lodowców, ale płat śniegu trafi się od czasu do czasu ;). Rożnica jest tu taka, ze praktycznie wszystkie rodzaje polskich górek da się zaliczyć na jednym treku!
Te śliczne dni zakończyliśmy mszą w kościołku, gdzie potwierdziło się, ze pobliskie miejscowości okupują polscy księża :)!
Miejcie oczy szeroko otwarte w panaderiach - są po prostu boskie! Tyle smakołyków i to za całkiem rozsądne pieniądze! A jak się trafi jakaś okazja, to można wyjść z siata łakoci za jakieś 4 ARS! Mniam! I popitka na stacji - darmoszka ;)!
21.04.2008 (pon.)
El Bolson. Federico
Dzień odpoczynku, komputerka, chill-out’u i ogólnej laby :)!
22.04.2008 (wt.)
El Bolson. Federico
Wycieczka do Lago Puelo oddalonego o ok. 15km od El Bolson.
Miejscowość jest cudowna: nie jest jeszcze tak turystyczna jak El Bolson, ale ma gigantyczny potencjał: także otoczona górami, ma jezioro, czego brakuje w El Bolson, podobnie jak w El Chalten właśnie się buduje (droga główna - avenida principal już jest, boczne drogi w budowie).
Odwiedzamy Mirador de las Lechuzas. Zasadniczo proponowane w informacji parku szlaki można zrobić ponoć w 3h, wiec nie jest to jakieś specjalne wyzwanie, ale widoczki i lasy (z jednego korzenia wychodzi kilka konarów tworzących jedno drzewo) są bomba!
Od Rio Gallegos poszukujemy polskich księży. Słyszeliśmy, ze w tej okolicy (Lago Puelo, El Hoyo, Epuyen, Esquel) są! Ponoć wielu!! Znajdujemy kaplice, ale niestety nikogo nie zastajemy… Czekamy nieco, zostawiamy karteczkę i do El Bolson.
Pierwszy raz poza granicami naszego pięknego kraju udaje się (emergency) do stomatologa i na przekór moim obawom jest bezboleśnie i bez rwania nerwów (raz już miałem - aua… ;)). Za plombeczkę dość skomplikowana w moim mniemaniu place 90 ARS i liczę, ze ubezpieczenie pokryje.
Tak jak nigdy nikt do mnie prawie nie dzwoni na komórkę argentyńską, tak właśnie w czasie wizyty u dentysty dzwoni o. Jacek.
Umawiamy się na następny dzień w Lago Puelo.
Próbujemy robić pranie w argentyńskiej “Frani”, zimna woda - nie polecamy - pachnie pięknie, ale ubrania wyglądają gorzej niż przed praniem: do błotnych plam po treku dołączyły białe - od proszku ;)!
23.04.2008 (śr.)
El Bolson. Federico
Pakujemy się i z bagażami podążamy do Lago Puelo. Przed 12 udaje nam się tam dotrzeć (ach, jakie fajne stopy mieliśmy ostatnio! na pace, na pick-upach, open-air).
Spotykamy dwóch PRZEsymaptycznych księży Redemptorystów (a miało być z poprzednich informacji ok. ośmiu - oktolokacja lub podwójna kwadrolokacja?! ;)) - ojciec Jacek oraz Marcin.
Podejmują nas prezentując pierwszą do zdobycia zdolność misjonarza opanowana w perfekcji - gotowanie: pyszny rodzimy rosołek, kurczak z frytkami, suróweczka, ciacha, kawa - pycha! Dzięki!
Cudownie jest porozmawiać z rodakami! Wymieniamy nasze doświadczenia podróżnicze i ostatnich miesięcy.
Ojcowie zaczynają pionierska prace. Mają jej dużo, ale tez ogromny potencjał i mam wrażenie, ze duże poczucie bycia potrzebnym! Trzymamy kciuki! Mieszkają w uroczym domku, a docelowa placówka w budowie (oby przed zima skończyli).
Po uczcie dla ciała, przyszła kolej na ducha - DZIĘKI!
Podziwiamy, troszkę zazdrościmy, choć wiemy, jak wielkie to wyzwanie! Mega pozytyw!
Stopujemy z “jefe gordo” do Bariloche i po zalogowaniu się w hostelu (ale wielkie to Bariloche, kempingi zamknięte, albo za siódmą górą i rzeka ;)) Ruca Huenet odwiedzają nas Losie (znajomi z Torres del Paine). Spędzamy wesoły wieczór ku braku jakiegokolwiek aprobaty ze strony obsługi (jakieś mało elastyczni byli ;)).
Boski dzień!!!
24.04.2008 (czw.)
Bariloche. Hostel Ruca Huenet 25 ARS/os. (inkl. śniadanie)
Bariloche jest nieco za duże dla nas, ale spędzamy mile południe z Łosiami przy naleśnikach i winku, a do tego powidełka i mikstura z kasztanów - mniam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz