poniedziałek, 24 grudnia 2018

35 Argentyna Chile Villa La Angostura, El Chocon, Neuquen, Lago Barreales, San Rafael, Mendoza, Santiago de Chile (Andy)


Argentyna / Chile: Villa La Angostura, El Chocon, Neuquen, Lago Barreales, San Rafael, Mendoza, Santiago de Chile (Andy)

24.04.2008 (czw.)
Villa La Angostura

Tego dnia po wspomnianym w poprzednim wpisie spotkaniu z Łosiami, ruszyliśmy do miejscowości Villa La Angostura, położonej ok. 100 km na północ od Bariloche. Wzięliśmy miejski autobus, który wywiózł nas 15 km za miasto i tam złapaliśmy stopa do tej malej, ale jak się później okazało, uroczej miejscowości. Wylądowaliśmy tam ok. 19, kiedy zaczynało być już naprawdę ciemno. Przez ok. 3 godziny włóczyliśmy się po mieście zachwycając się malowniczymi drewnianymi domkami, zajadając słodkości z pobliskich czekoladerii (:D). Ok. 22:00 wzięliśmy autobus jadący w pobliże campingu. Dotarliśmy tam już zupełnie po ciemku. W pobliżu zatoki, z widokiem na oświetlone miasto. Ponieważ właścicieli campingu ni widu ni słychu, uznaliśmy, że jest on zamknięty. Rozbiliśmy namiocik i zakładając nasze komplety nocne (dwie pary spodni, polar, kurtka, czapka i śpiwory) udaliśmy się na zasłużony spoczynek ;).

Argentina. El Chocon

25.04.2008 (pt.)
Neuquen. Ines

Rano - jeszcze po ciemku - złożyliśmy namiot i po krótkiej toalecie w jeziorku stanęliśmy na drodze łapiąc stopa do Neuquen. Słońce dopiero wschodziło oświetlając szczyty gór, a powietrze było przesączone zapachem ziemi . Udało nam się bardzo szybko zatrzymać samochód jadący do Neuquen. Po drodze jechaliśmy wzdłuż rzeki, która pokryta była niesamowicie gęstą mgłą, a w miejscach, gdzie dolina się rozszerzała, mgła kumulowała się tak bardzo, ze ledwo było widać słońce! Oj! Jak cudnie! Prawdziwy Ravenloft (dla fanów RPG ;)).
Ponieważ zakładaliśmy cały dzień na dostanie się do Neuquen, postanowiwszy zatrzymać się w miejscowości El Chocon, oddalonej o godzinę drogi od tego miasta. Znajduje się tutaj muzeum dinozaurów, z największym znalezionym do tej pory szkieletem mięsożernego stwora - Gigantosaurus Carolinii (większy od T-rexa!). Poszwendawszy się po okolicy, która kiedyś gościła budowniczych tamy, a teraz nieco przypomina miasto duchów, zjedliśmy coś w towarzystwie czerwonawych gór i niebieściutkiego jeziorka i ok. 17 złapaliśmy stopa z panem rzemieślnikiem do Neuquen.
W centrum, po zrobieniu zakupów i wrąbaniu przed sklepem wszechobecnego, niesamowicie smacznego, uzależniającego Dulce de Leche (toffi) z bagietka (przebija większość oferty w panaderiach), zostaliśmy odebrani przez Ines i zawiezieni do jej mieszkanka. Tam spotkaliśmy się z jej niezwykle sympatycznymi znajomymi :), niesamowicie zainteresowanymi Polska oraz wtrażoliliśmy najlepsze do tej pory empanady :)!

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaElChocon#

26.04.2008 (sob.)
Neuquen. Ines

W sobotę pojechaliśmy z Ines do klubu żeglarskiego, w którym trzyma ona swoja żaglówkę klasy Snipe (dla wilków szuwarowo-przybrzeżnych info). Mieliśmy zamiar trochę poszaleć po jeziorku, ale wiatr był tak silny, ze tylko nieliczni decydowali się na wypłyniecie, a nasz hościna do nich nie należała (bo my to spoko, byśmy poszli jak w dym! ;)). Spędziliśmy tam czas do wieczora, naprawiając żaglówkę i gawędząc milusio. A w domku obiadek i film wieczorem. Godzinę albo dwie zajęło nam szukanie i konfigurowanie napisów hiszpańskich do polskiego filmu Symetria, aż w końcu zaniechaliśmy tego pomysłu (bo synchronizacja nie stykała) i obejrzeliśmy wyjątkowo nieudany thriller ¨Pulse¨ :).

27.04.2008 (niedz.)
Neuquen. Ines

Tego dnia ok. południa wyruszyliśmy na zwiedzanie kolejnego muzeum dinozaurów - Lago Barreales. Ceny - jak to często w Argentynie bywa - zróżnicowane były w zależności od narodowości. Ostatecznie chyba 15 ARS “ponieśliśmy”. Idąc za przewodnictwem Argentynki (?) i popijając yerba mate, zapłaciliśmy jak mieszkaniec tegoż kraju (:)). Tutaj z kolei znajdują się szczątki największego (40 metrów długości!!!!!!) roślinożernego stwora epoki prehistorycznej. Pani przewodnik oprowadziła nas po pobliskim terenie, opowiadała o rodzajach skal, o procesie wydobywania i zabezpieczania szczątków. Na koniec zaopatrzyła nasz termos w gorącą wodę (80ºC jak się należy do mate:)).
Po dinozaurach przyszedł czas na winko :)! Pojechaliśmy na wizytę do pobliskiej bodegi (winnicy) - SAURUS, właścicielami której jest niemiecka rodzina Schroeder. Jest to jedna z nowocześniejszych winiarni. Opowiedziano nam o procesie produkcji wina i oczywiście na koniec poczęstowano kieliszkiem wyśmienitego wina musującego, a także Chardonnay i Malbec. Smakowało, a jak!

28.04.2008 (pon.)
San Rafael. Maria Julia & Leo

Skoro świt wyruszyliśmy do San Rafael. Mieliśmy tego dnia do zrobienia ok. 600 km. Zupełnie nam nie szlo ze stopem. W jednym miejscu prawie in the middle of nowhere przeczekaliśmy ok. 2 godzin, aż zatrzymał się w końcu wesoły pan camionero - “podaj winko” i zawiózł nas do miejscowości Gral. Alvear położonej 60 km od San Rafael. Jest tam ponoć jakaś kolonia Polaków, ale się po fakcie dowiedzielim… Stamtąd kolejny kierowca (strasznie nas ostrzegający przed stopem, lecz bardzo sympatyczny, nawet nas “poczęstował” swoim numerem i zapraszał do się) zawiózł nas wprost po drzwi domu Marii Julii i Leo.
Niezwykle zmęczeni, porozmawialiśmy chwilkę z naszymi gospodarzami i kima!

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ArgentinaSanRafaelLosReyunosValleGrande#


Argentina. San Rafael, Los Reyunos, Valle Grande

29.04.2008 (wt.)
San Rafael. Maria Julia & Leo

Dzień relaksu i kolejnych bodeg (winiarni). Do południa pochodziliśmy sobie po San Rafael, ciesząc się słońcem i ciepełkiem. Miasto dosyć małe, z niska zabudowa, ale przyjemne choć nic specjalnego.
Po lunchu zostaliśmy zabrani przez naszych gospodarzy nad jezioro, obok tamy Los Reyunos, a później zostawieni przy jedynej w okolicy “szampanieri” o nazwie Bianchi. W Argentynie, w przeciwieństwie do Chile zwiedzanie winnic jest darmowe. Znawcami nie jesteśmy (choć się wyrabiamy), ale właściwie nie zachwyciło nas to wino, które nam zaserwowano. Wracając do domu zahaczyliśmy o jeszcze jedna bodegę - Jean Rivier (Szwajcar). Tym razem oprowadzający opowiadał niezwykle ciekawie o sposobie rozpoznawania wieku win, zawartości alkoholu, bukietu, smaku itp. Samo wino tez zrobiło na nas większe wrażenie :), niż serwowane w poprzedniej winnicy.
Z kolei wieczorem, po raz kolejny w ciągu naszej podróży, zaserwowaliśmy hostom polskie gołąbki :)!

30.04.2008 (śr.)
San Rafael. Maria Julia & Leo

Obudziliśmy się o 6.00, żeby zdążyć na pierwszy autobus do największej w okolicy atrakcji Valle Grande (Wielka Dolina). Byliśmy tam kolo 8:30. Słońce wschodzi tutaj późno, bo o ok. 8 i dzięki temu prawie codziennie można podziwiać piękne wschody, bez konieczności zrywania się w środku nocy! Prawie tak, jak na planecie u Małego Księcia :)! Tak wiec po raz kolejny usadowiliśmy się na tamie i zawinięci w kurtki, czekaliśmy na pierwsze promienie słońca, które wychyla się zza gór i daje nam trochę ciepła. Gdy już Słońce pojawiło się na niebie w całej okazałości, zrobilim upragniony trenindżek i pomaszerowaliśmy kilka kilometrów w dol doliny, znaleźliśmy odpowiednie miejsce na piknik i zostaliśmy tam aż do 14 :)! Stopem wróciliśmy do San Rafael, zatrzymując się po drodze w co ładniejszych miejscach. Była dopiero 16, tak wiec postanowiliśmy odwiedzić jeszcze kilka winnic w okolicy. Najpierw najbardziej znana w okolicy SUTER - jedna ze starszych. Zaskoczyło nas jednak to, ze wizyta przebiegła tak szybko i jakoś bez entuzjazmu - po prostu odklepane… Za to wina kosztowały od 4.7 peso! Skusiliśmy się na jakaś promocje win z 1985 roku (10 ARS), ale smak pozostawiał jednak dużo do życzenia… Trzeba było otworzyć je 5 godzin przed spożyciem, ale i to niewiele dało ;)…
Kolejna winnica nazywała się La Abeja. Nie wiem, czy to jakaś tendencja spadkowa czy co, ale tutaj wina smakowały chyba najgorzej ze wszystkich przez nas próbowanych.
Resztę wieczoru spędziliśmy w kafejce internetowej czekając na powrót naszych hostów.

01.05.2008 (czw.)
San Rafael. Maria Julia & Leo

Jaka tutaj w San Rafael piękna pogoda! Cieplutkie słońce, liście w kolorach jakie można sobie tylko wymarzyć: żółte (ale takie baaardzo żółte!), czerwone, różowe, purpurowe, karminowe, krwiste, bordo (nie wiem jakie jeszcze inne odcienie czerwieni istnieją ). Międzynarodowy dzień pracy, czyli laba :)! Hości nasi zaprosili znajomych i raczyliśmy się perillą (wołowina, wieprzowina i inne frykasy z rusztu). O 17-ej ruszyliśmy łapać stopa do Mendozy (220 km na północ).
Zatrzymał się kierowca ciężarówki i jego towarzyszka gotowi nas podwieźć do Mendozy. Ucieszyliśmy się bardzo, ale już po chwili zorientowaliśmy się, ze ciężarówka nie jedzie szybciej niż 45 km na godzinę. Trochę nam to było nie w smak. Jakoś w połowie drogi poprosiliśmy wiec, aby wysadzić nas. Zatrzymaliśmy się na stacji, w sąsiedztwie jakiegoś autobusu. Kierowca zapytany, czy jedzie do Mendozy na początku się opierał, ale później zgodził się nas zabrać. I to za free! Okazało się bowiem, ze jest to jakiś autobus zorganizowanej wycieczki. Dla nas bomba: skórzane fotele, film :)!
W Mendozie byliśmy ok. 20.30. Do 23 szukaliśmy adresu, gdzie mieliśmy ustawiony nocleg. W końcu Mendoza to duże miasto!

02.05.2008 (pt.)
Mendoza. Lea

Po raz kolejny pobudka skoro świt i przemy do Santiago w Chile. Gdzieś za miastem (Andy widziane w całej okazałości!) łapiemy pana z ciężarówką, który jedzie do stolicy Chile. Razem z nim przekraczamy Andy. Niesamowicie miły ten Chilijczyk, zaprawdę.. Droga wije się na wysokości 3,5 tysiąca metrów. Tam tez mniej więcej znajduje się granica argetyńsko-chilijska - w środku tunelu. Widoki takie ze zabiera dech w piersiach. Serpentyny drogi w gore i w dol. Po drodze wiedzie droga na najwyższy szczyt w obu Amerykach - Aconcaguę. Mijamy tez Punta del Inca, gdzie sto lat temu lawina “zamiotła” hotel, a oszczędziła kościół stojący obok - cud niby takowy… Zabawna (?) rzecz: na granicy, jeszcze po stronie Argentyny znajdują się toalety, płatne. Przy stoliku Starszego Sedesowego wisi kartka z cenami: Argentyńczycy 1 ARS, Chilijczycy 1,50 ARS. Okazał się bardzo łaskawy, bo od Polaków skasował tylko 1 peso arg.!
Przekroczyliśmy granice, ale nasz kierowca miał jeszcze do załatwienia jakieś papierkowe sprawy - cło - w okolicach miejscowości Los Andes (90 km przed Santiago). Powiedział, ze potrwa to ok. 1 h. Zdecydowaliśmy się poczekać wraz z nim. O 21 (po ok. 4 godzinach oczekiwań) okazało się, ze tej nocy już nie pojedziemy. Na szczęście strażnicy parkingowi nie mieli nic przeciwko rozbiciu namiotu. Poza tym parking zaopatrzony był w piękne łazieneczki z cieplutka woda, tak wiec postawiliśmy nasz dom tuz obok ciężarówki i wszystko gra ;)! Taka niespodziewana przerwa zawsze służy nauce hiszpana i studiowaniu przepastnego przewodnika ;)!

Chile. Santiago de Chile

03.05.2008 (sob.)
Santiago de Chile. Claudio

Rano zostaliśmy poinformowani, ze nadal trzeba nam czekać. Nie czekając (:) zebraliśmy plecaki i poszliśmy na drogę czekając na innego kierowce, który weźmie nas do Santiago. W dwie godziny (w przerwie na kawkę w niezwykle sympatycznej przydrożnej luncharni), byliśmy w stolicy. Oczywiście od razu uderzył nas jej ogrom i nowoczesność. Z daleka widać, jak nad miastem unosi się chmura smogu, tak mocnego, ze naprawdę ogranicza widoczność. Santiago de Chile jest bowiem położone w dolinie otoczone wysokimi górami, które utrudnia znacznie cyrkulacje powietrza.
Po przedarciu się przez miasto (ok. 2h), zalogowaniu się u hostów, prysznicu i obiadku, poszliśmy na spotkanie z Mateuszem, który obecnie podróżuje sobie z góry na dol Ameryki Południowej. Gadu-Gadu w parku, potem w pubie i do wieczorka zleciało :)!
By moc korzystać z autobusów miejskich w Santiago, należy kupić kartę magnetyczna za 1.200 CLP (ok. 6 PLN). Może ona tez służyć do poruszania się metrem. Doładowuje się ja. W autobusach nie ma możliwości płacenia monetami…

http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica/ChileSantiagoDeChile#

04.05.2008 (niedz.)
Santiago de Chile. Claudio

Piękny dzień!!!!!! Rano wyruszyliśmy z Claudio na wyprawę w Andy!!!! Prawdziwe wielkie Andy! Celem naszym był szczyt El Pintor (malarz, nazwa wywodzi się od kolorowych zboczy góry), leżący na wysokości 4.200 m n.p.m. Niektórzy z nas jeszcze nigdy tak wysoko nie byli. Na wycieczkę jechała cala grupa ludzi z miejscowego klubu górskiego - Malaya. Wszyscy uzbrojeni w najlepsze markowe buty itd ;), tak ze się przeraziliśmy co to będzie.
Na początek wjechaliśmy na wysokość 3.000 metrów, droga niezwykle kreta. Ostrzeżeni zostaliśmy, ze ma 40 zakrętów (z wysokości 600 na prawie 3.000 metrów). Powiem jedno: ciężko było z naszymi żołądkami, kiedy już mieliśmy dość i czekaliśmy aż wysiądziemy z samochodu poinformowano nas ze….. zaraz zacznie się tych 40 zakrętów! A my byliśmy przekonani, ze zrobiliśmy ich już właśnie ze 100!! Na szczęście bez większych rewelacji dojechaliśmy na start naszej wędrówki i tam po jakimś czasie nudności ustąpiły. Akurat na zboczu tej samej góry odbywał się jakiś puchar w downhillu narodowy.
Wyprawa była przepiękna! Czasem w śniegu do kolan, wspinaliśmy się ok. 4 godzin, by dobić na szczyt. Widoki takie, ze slow brak, a wysokość daje o sobie znać. Szybko się męczyliśmy, serca kołatalo nam jak szalone i okropny ból głowy. Szczyt zdobyliśmy i to w niezwykle silnym słońcu i bezwietrznej pogodzie, tak wiec lepiej być nie mogło! Powrót do samochodu zajął nam ok. godzinkę, po mokrym śniegu zjeżdżaliśmy jak na nartach. Oczywiście miało to swoje konsekwencje: totalnie przemoczone buty, których suszenie zajęło 2 dni :)!
Wracając samochodem zaliczyliśmy powtórkę z karuzeli żołądkowej i jak tylko dobiliśmy do domu - wymiętoleni, zieloni i poskręcani - uderzyliśmy w drzemkę, bądź tez szorowanie paputów :)!
Wieczorem poszliśmy do kościoła na 20 i generalnie nie mieliśmy już sil tego dnia zrobić nic więcej :)…

http://www.cerros.cl/Pintor040508/index.htm

05.05.2008 (pon.)
Santiago de Chile. Claudio

Na 11 umówieni byliśmy z Mateuszem, tym razem na zwiedzanie miasta. Po raz kolejny straciliśmy 1,5 godziny na dojechanie w umówione miejsce. Tłok w autobusie, chwila nieuwagi i stało się (vide początek posta)…
Pospacerowaliśmy po mieście zgodnie z zaleceniami przewodnika. Zaczynając od wzgórza Santa Lucia, zataczając swego rodzaju kolo, które przebiegało przez najbardziej popularne ulice Santiago. Tak szczerze powiedziawszy, to w tym sześciomilionowym mieście nie ma nic ciekawego do obejrzenia, z turystycznego punktu widzenia. Dużo sklepów, dużo ludzi, daleko wszędzie jak cholera… W poniedziałki muzea zamknięte. Tak zeszło nam do wieczora, kiedy to ze zdumieniem stwierdziliśmy, ze nawet w poniedziałki tutaj na ulicach Santiago jest tłoczno i głośno po zmroku.

06.05.2008 (wt.)
Santiago, Chile. Claudio

Czas opowiedzieć, co się działo przez ostatnie 2 tygodnie [posty od 24.04 do tego dnia - MW]. Dziś “bez trzymanki”, czyli materiałów pomocniczych w postaci kalendarza, ponieważ dziwnym trafem się gdzieś “zadział” wraz z dwoma kartami płatniczymi… Zgubiłem, czy to kieszonkowcy autobusowi w Santiago de Chile są tacy dobrzy - chyba się nie dowiem ;)… Ważne, ze cali jesteśmy, a bez kalendarza (nieodżałowane “myśli”) i kart sobie poradzimy i tak!
Zdjęć na razie brak, bo coś nie działa picasa… Prosimy o wybaczenie…
Jutro jedziemy na kurs. Nie będzie z nami możliwości kontaktu, aż do 18-ego maja (ani komórka, ani mail).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz